czwartek, 2 lipca 2020

Odkrycie





      Kilkanaście tygodni temu dokonałem odkrycia.
Było to odkrycie ciche, prywatne - rzec można - tylko do użytku wewnętrznego, a jednak dla mnie miało znaczenie nie do przecenienia. I o nim dzisiaj.

      W biurze zazwyczaj słucham on-line szwajcarskiego radia Swiss Classic Radio. To rozgłośnia, która emituje w eter najlepszą stronę muzyki, czyli muzykę klasyczną. Czyni to bez zbytniego wdawania się w szczegóły - dwoje spikerów ogranicza się do podania nazwiska kompozytora, tytułu lub opusu dzieła, a także przedstawienia orkiestry, która wykonuje daną kompozycję. Wprawdzie trochę brakuje tu audycji popularyzatorskich o teorii lub historii muzyki, audycji na kształt niezapomnianych "Lekcji muzyki Piotra Orawskiego" z Programu Drugiego Polskiego Radia, czy kultowej, cyklicznej audycji "Reminiscencje muzyczne" Jana Webera w Trójce (audycja prowadzona jest na szczęście w języku niemieckim, istnieje więc prawdopodobieństwo, że wychwyciłbym więcej smaczków i niuansów, niż gdyby prowadzący nadawali w tym wszędobylskim, barbarzyńskim narzeczu, jakim jest język angielski). Ten niewątpliwy mankament można jednak przeboleć, zwłaszcza że w Swiss Classic Radio prezentowane są nie tylko najbardziej znane klasyczne szlagiery (jak to czyni np. RMF Classic), ale wykopywane są z piekła zapomnienia prawdziwe, nieosłuchane perły i brylanty światowej kompozycji. .
      No więc w pracy na okrągło tną symfonie i nokturny, czasem naprawdę słyszane po raz pierwszy. Wyobraźcie sobie nieprzerwane święto klasyki! Przyznaję, że najczęściej słucham tego w sposób iście barbarzyński - dźwięki płyną z głośników w roli tła przy pracy.
Ale raz na jakiś czas pojawia się coś, co włącza moją lampkę sygnalizacyjną. Kilka dźwięków, jakiś takt, który brzmi alarmująco doskonale i wybija mnie z rytmu pracy. Zastygam wówczas zasłuchany w nowinkę i zachwycony niepojętym pięknem, którego właśnie dane mi było dotknąć. 

      Któregoś pięknego przedpołudnia, właśnie w Swiss Classic Radio usłyszałem tę symfonię. Właściwie jej pierwszą część, ale - wierzcie mi, zdarza się to nieczęsto - zakochałem się w tym dziele od pierwszych taktów, od pierwszego odsłuchu, natychmiast.
I symfonia g-moll Wasilija Kalinnikowa - bo o niej mowa - rzuciła mnie na kolana.

      Przyznaję się od zawsze, że jestem wielkim zwolennikiem, fanem i miłośnikiem rosyjskich romantyków i ich kontynuatorów. Każdy, kto mnie zna wie o tym i nie dziwią go podobne wykopaliska, które raz na jakiś czas przeprowadzam. To wykopalisko, liczące sobie ponad sto lat (skomponowane w 1895 roku) jest przykładem - kto wie, czy nie jednym z najdoskonalszych - na to, że romantyzm w Rosji był niezwykłą siłą, która skupiała wokół siebie wielkie talenty.
Jednym z nich był właśnie przedwcześnie zmarły Wasilij Kalinnikow, kompozytor, o którym mówi się mało, ale który w żadnej mierze nie zasługuje na zapomnienie. To prawda, że nie stworzył zbyt wiele, ale bez dwóch zdań, to co udało mu się skomponować, jest dowodem jego niepospolitego talentu i wielkiej wrażliwości.



      Urodził się w 1866 roku, studiował w moskiewskim konserwatorium, w klasie kompozycji i w Szkole Muzyczno-Dramatycznej Moskiewskiego Towarzystwa Filharmonicznego. Pracował potem krótko jako dyrygent w Teatrze Małym, jednak ze względu na pogarszający się stan zdrowia, musiał wyjechać na Krym. Zmarł na gruźlicę na przełomie wieków, pozostawiając po sobie kilka naprawdę przepięknych kompozycji, z których jedna, Uwertura Bylina, prawdopodobnie stała się dla Aleksandra Aleksandrowa inspiracją przy komponowaniu hymnu ZSRR.

      W istocie Kalinnikow, podobnie jak muzycy Potężnej Gromadki i ich naśladowcy, zafascynowany rosyjskim folklorem, tworzył muzykę niezwykłej urody, wplatając w kompozycje ludowe motywy, pieśni i zasłyszane proste a szalenie chwytliwe melodie. Być może to właśnie leżało u podstaw entuzjastycznego przyjęcia, z jakim spotkała się I symfonia Kalinnikowa. Ale nawet jeśli tak, to z całą pewnością nie był to jedyny powód. Nie wystarczyło bowiem wykorzystać kilka bardziej lub mniej znanych motywów, trzeba to było zrobić naprawdę dobrze.
I to właśnie tutaj przejawiał się geniusz Kalinnikowa. Jego kompozycje są lekkie, naturalne, świeże i niepretensjonalne. Przepełnione z jednej strony ogromem emocji, z drugiej podparte solidnym polifonicznym warsztatem kompozycyjnym.   


      Liryka muzyczna Kalinnikowa widoczna jest już w pierwszych sekundach symfonii, kiedy w ekspozycji, bezpośrednio za pierwszym, smyczkowo-dętym motywem, wybrzmiewa śmiało i z rozmachem drugi, niezwykły, zaczerpnięty z rosyjskiego folkloru, który będzie się przewijał przez całe pierwsze ogniwo, Allegro moderato, a w sposób nieco zmodyfikowany również i przez pozostałe części kompozycji.
Posłuchajmy oto pierwszego, najbardziej romantycznego z motywów symfonii g-moll:

 



      Motyw ten to prawdziwa oś emocjonalna Allegro moderato, to całkowicie dominująca linia, której nie jest w stanie przytłumić nawet głośna sekcja klarnetów, obojów i fagotów w dalszej części utworu.


      Kiedy słucham pierwszej symfonii, mam nieodparte wrażenie, jakbym patrzył na obrazy żywcem zdjęte ze sztalug Szyszkina. Dźwięki są jak pędzel malujący szerokie, rozległe przestrzenie Rosji w odcieniach zieleni i brązu, pod przytłaczającym błękitem skłębionego nieba...
Taka jest ta muzyka.



      I chociaż sama symfonia powstała już na południowym Krymie, kompozytor pełnymi garściami czerpał z folkloru całego kraju: bezkresnych rosyjskich stepów, szerokich dolin i dzikich leśnych ostępów tajgi.

      Otwarcie drugiego ogniwa symfonii jest na to fenomenalnym dowodem. Pierwsze, spokojne i delikatne dźwięki Andante comodamente przywodzą na myśl płynącą leniwie przez równinę rzekę. Ostrożne smyczki i oszczędna w wyrazie harfa uzupełniają się doskonale. Oto początek drugiej części symfonii i przepiękny, niezwykle malowniczy motyw obojów, klarnetów i fletów:




      Finał ostatniego, czwartego ogniwa: Finale: Allegro moderato, jest - jak przystało na zakończenie tak wspaniałego dzieła - częścią najbardziej podniosłą. Daleko jej jednak do ciężkiego patosu i ponadwymiarowej przysadzistości. Nawet w tym miejscu bowiem Kalinnikow potrafił odnaleźć niezwykłą, a tak dla siebie charakterystyczną lirykę, która sprawia, że zakończenie symfonii, choć mocne, potężne i dostojne, dzięki romantycznej barwie, staje się wręcz porywającą pointą całej kompozycji.



      I Symfonia Wasilija Kalinnikowa, zadedykowana przyjacielowi, Simonowi Krouglikowi, powstała kilka zaledwie lat przed śmiercią kompozytora, ale jeszcze wówczas, gdy Wasilij był w pełni sił.
Tę witalną siłę da się usłyszeć i wręcz namacalnie odczuć i tutaj.



      Mało jest tak pełnych, romantycznych w swym wyrazie, przepojonych liryką, a jednocześnie świeżych i nieprzeładowanych utworów. To, co teraz napiszę zabrzmi jak małe bluźnierstwo, ale sądzę, że nawet wśród ścisłej czołówki klasyków romantyki rosyjskiej z trudem moglibyśmy odnaleźć drugą taką symfonię, która w całości, od pierwszego do ostatniego dźwięku jest tak pełna, zwarta i absolutnie skończona, jak Symfonia g-moll nr 1 Wasilija Kalinnikowa.

      Posłuchajmy zatem tego dzieła w całości.
Oto utwór w archiwalnym wykonaniu Moskiewskiej Akademickiej Orkiestry Filharmonicznej pod kierunkiem legendarnego Jewgienija Swietłanowa.


BUNTOWNICY KULTURY

Cz. I -  Zaczyn fermentu       Bunt jest przyrodzoną cechą dojrzewania. Jest też cechą charakterystyczną dla okresu przejścia, a więc zj...