niedziela, 13 września 2020

Dobitne akordy pana Antona

albo

Odkrycie drugie


      W swoich poszukiwaniach muzycznych zagłębiam się coraz bardziej w prawdziwie oryginalny, odrębny kosmos muzyki XIX wieku. To nieprzebrane pokłady dźwięków, fraz, akordów, a za nimi tych wszystkich uniesień, jakie one wywołują. W nieustannej eksploracji, spragniony nowych wrażeń, odwiedzam stare antykwariaty, księgarnie, stoiska z płytami, zapuszczam się w otchłanie internetów, ale cały czas mam wrażenie, jakbym nie wędrował przez świat rzeczywisty, ale przez wyobrażony, przez amfiladę salonów i saloników, pokojów muzycznych i sal filharmonicznych dziewiętnastowiecznego Paryża, Lipska, Wiednia, Petersburga i Warszawy. Co jakiś czas, z głębin zapomnienia, spod grubej warstwy ciszy udaje mi się wyłowić jakiś odprysk tamtych dekad, tamtych blasków, jakiś ledwie słyszalny refleks muzyki sprzed dwustu lat. Podnoszę go więc ostrożnie i strząsnąwszy kurz, nasłuchuję, czy gra jeszcze, czy umarło już dawno z bezdźwięcznej bezczynności.

      Czasem pojawi się prawdziwa perła, wybuchając przede mną dźwiękami, jak kolorami tęczy, czasem przywoła mnie wręcz, jakby czekała cierpliwie. A ja z radością pozwalam się ponieść.

      Niedawno znalazłem taką właśnie perłę. Utwór mało znany, ale z całą pewnością na miano dzieła zasługujący. Pełny, zwarty i kompozycyjnie absolutnie zupełny. Pełen dramaturgii i melodyki, pełen rytmu i śpiewnych tonów. Słowem: kompozycja marzenie.

Koncert na fortepian i orkiestrę f-moll, op. 2 Antona Areńskiego

      Anton Areński to kompozytor raczej mało znany. Urodził się w 1861 roku w Nowogrodzie. Był uczniem Rimskiego-Korsakowa, nic więc dziwnego, że w sposób wyjątkowy ukochał romantyzm rosyjski, a szczególnie ten specyficzny rodzaj połączenia liryki i dramaturgii tak charakterystyczny dla dokonań "Potężnej Gromadki". Sam, już jako wykładowca moskiewskiego konserwatorium, uczył Rachmaninowa. Był - co zresztą słychać w jego kompozycjach - pod przemożnym wpływem muzyki Czajkowskiego. Jego najbardziej znanymi utworami są Wariacje na temat Czajkowskiego op. 35 na orkiestrę smyczkową i Sześć scen dziecięcych na flet, obój, 3 klarnety, 2 rogi, 2 puzony.
A przecież skomponował trzy opery (Sen na Wołdze, Raphael, Nal i Damayanti) i jeden balet, a poza tym wiele utworów na fortepian, na orkiestry smyczkowe i na chór.
      Przez pewien czas dyrektorował chórowi petersburskiemu, którą to posadę zawdzięczał Ilii Bałakiriewowi. Zmarł w 1906 roku w wieku 44 lat. Mówi się, że do choroby przyczyniły się uzależnienie od alkoholu i hazardu (tak przynajmniej twierdził Rimski-Korsakow, ale tutaj byłbym ostrożny, bowiem Korsakow dał się poznać jako człowiek niezwykle zazdrosny o talent młodszego kolegi). Nie wiem, na ile jest to prawdą, jednak niezależnie od tego, z całą stanowczością, ale i z żalem stwierdzić trzeba, że po raz kolejny odszedł z tego świata, i znów absolutnie przedwcześnie, kolejny wirtuoz i niewątpliwie geniusz.



      Koncert na fortepian i orkiestrę op. 2 to utwór szczególny. Główny motyw muzyczny nie pojawia się od razu. Muzyka niespiesznie wywołuje go z powodzi dźwięków, ale kiedy wykrystalizuje, natychmiast wiadomym jest, że ten właśnie motyw będzie nam towarzyszył przez całe pierwsze ogniwo koncertu, czyli Allegro maestoso. I to w przeróżnych, czasem zaskakujących odsłonach.

      Oto pierwsza z nich. Jakże taneczny, płynący motyw główny w czystej aranżacji. 




Tymczasem druga aranżacja, w dodatku grana w dwóch tempach, z mocną akcentacją sekcji smyczkowej i dętej, przedstawia się następująco:


Wreszcie finałowa w tej części koncertu wersja tego samego motywu, wzbogacona o rozbudowaną małą kodę brzmi tak oto:



     Dobitne, mocne akordy wyznaczające swoisty rytm w tej części utworu, nadające całej Allegro maestoso niezwykłej energii, są rysem charakterystycznym dla Areńskiego. Słychać tu wyraźnie inspiracje koncertami Czajkowskiego, wprawne ucho wyłowi nawet tu i ówdzie zgrabny cytat. A mimo to Koncert na fortepian i orkiestrę f-moll jest przecież utworem ze wszech miar oryginalnym.
Oryginalny jest także niespodziewany, nagły finał, który świadczy nie tylko o kompozycyjnej biegłości, ale i o twórczej odwadze. 

      Nie jest moim zamiarem analizowanie całej kompozycji. Sądzę, że z powodzeniem obroni się sama. Jeśli więc romantycy rosyjscy nie są Wam wstrętni, zapraszam do wysłuchania całego Koncertu na fortepian i orkiestrę f-moll op.2 Antona Areńskiego. Tutaj w doskonałym wykonaniu Felicji Blumental i Berneńskiej Orkiestry Filharmonicznej pod batutą Jiriego Waldhansa.

Allegro maestoso
Andante con moto
Scherzo - Finale: Allegro molto



poniedziałek, 7 września 2020

Historia magistra vitae est

Albo

Wrześniowa refleksja natury ogólnej


Jesienią 2019 roku niemiecka stacja ZDF wyprodukowała film dokumentalny pod tytułem „Polen 39. Wie deutsche Soldaten zu Mördern wurden” („Polska ‘39. Jak niemieccy żołnierze stali się mordercami”), w którym na tytułowe pytanie próbują odpowiedzieć zaproszeni historycy, psycholodzy i dziennikarze  – zarówno niemieccy, jak i polscy. Sam film oparty został na dość ciekawym pomyśle przedstawienia na tle wydarzeń września 1939 roku losów trzech niemieckich żołnierzy: anonimowego Waltera K., SS-mana Ericha Ehlersa i, znanego nam skądinąd, a mianowicie z filmu Romana Polańskiego „Pianista”, oficera Abwehry Wilhelma Hosenfelda.



Film ten, co widać już od pierwszych scen, stara się zyskać przychylność krytycznego a zaznajomionego z historią widza, dość niecodziennym jak na niemiecką propagandę ostatnich lat podejściem do tematu II wojny światowej, a mianowicie pełną zgodą na uznanie Niemców za najeźdźców i wojennych zbrodniarzy. W filmie dość dokładnie i niezwykle otwarcie omawia się problem gwałtów i morderstw dokonywanych na polskiej ludności cywilnej, podnosi się problem planowej eksterminacji wsi i wyniszczania narodu. Ta warstwa narracji jest absolutnie podstawowa i niezaprzeczalna. Realizatorzy nie uciekają od tematu, nie próbują pomniejszać zła, które rękami armii najeźdźczej dokonano we wrześniu roku pamiętnego. I chwała im za to. A jednak… Kiedy realizatorzy filmu próbują skupić się na próbie wyjaśnienia, dlaczego ci Niemcy byli takimi bestiami, zaczyna się robić dziwnie.
Niemiecki psychosocjolog Detlef Fetchenhauer próbuje winę za „przebudzenie bestii” zrzucić na… samą wojnę, tłumacząc, że to właśnie ona, nikt inny, wywołała w żołnierzach najgorsze instynkty i doprowadziła ich na skraj piekła. Nazwał to dynamiką psychologiczną wojny. 



Oczywiście takie tłumaczenia nie wytrzymują krytyki. Gdyby rzeczywiście wojna miała taką moc, dlaczego zatem żołnierze innych nacji biorący udział w tej samej wojnie, nie zachowywali się podobnie na taką skalę jak naziści? Dlaczego tylko w tym jednym narodzie wojna dokonała takiego „zdynamizowania postaw”?
W istocie film „Polen 39…” nie odpowiada na postawione pytanie w żaden sposób. Wprawdzie udziela częściowej odpowiedzi, ale jest ona zupełnie nieprawdziwa, skażona płytką psychologią, omija fakty i zniekształca obraz. A co najważniejsze – mimo wszystko – odsuwa odpowiedzialność. Faktyczna bowiem przyczyna, dla której bestia się przebudziła była inna. I pojawiła się dużo wcześniej.

Kilka dni temu w Londynie, w Ognisku Polskim, miało miejsce spotkanie z angielskim historykiem, Rogerem Moorhousem, autorem wydanej w ubiegłym roku książki pt. "Polska 1939. Pierwsi przeciwko Hitlerowi". 



Na spotkaniu tym autor podkreślił bardzo ciekawą rzecz. Otóż okazuje się, że nie tylko współczesna niemiecka narracja dotycząca II wojny światowej upatruje winę w wyzwoleniu "niemieckiej bestii" w samych działaniach wojennych. Także angielscy pisarze, historycy i komentatorzy mają przeświadczenie, że radykalizacji swych postaw niemieccy żołnierze dokonali dopiero na froncie, zaś kampania wrześniowa była wojną rycerską.
Moorhouse odpowiada wprost: Nie była. Jest zupełnie jasne, że Niemcy prowadziły przeciwko Polsce wojnę rasową. To była kampania naznaczona zbrodniami na ludności cywilnej, na jeńcach wojennych. Aby to unaocznić, w kampanii we Francji w maju-czerwcu 1940 r. było nieco ponad 20 masakr ludności cywilnej i jeńców wojennych, z czego w większości przypadków ofiarami byli żołnierze wojsk kolonialnych, co podkreśla rasistowski charakter tych działań, a większość tych masakr dokonana została przez SS. W Polsce we wrześniu 1939 r. w podobnym okresie liczba masakr wynosiła ponad 600, a większość z nich została dokonana przez Wehrmacht, a nie SS, co pokazuje, że to rasistowskie myślenie było szeroko rozpowszechnione.


Roger Moorhouse

Można się więc zastanowić, dlaczego niemieckie media nadal i uparcie twierdzą - nadając tą narracją ton reszcie europejskich mediów, a jak się okazuje nawet sferom badawczym - że nic prócz działań wojennych nie jest i nie było w stanie wyzwolić w hitlerowcach tego wrześniowego bestialstwa, że to właśnie ona, "pani wojna", ponosi już nie tylko główną, ale tak naprawdę jedyną winę za to, kim hitlerowcy stali się w 1939 roku. Dlaczego?
Odpowiedzi na to pytanie spróbuję udzielić już za chwilę, jednak zanim to nastąpi, chciałbym przytoczyć jeszcze jedną, niezwykle ważną w tym kontekście pozycję książkową. 
 W tym samym 2019 roku wydawnictwo Bellona wydało książkę Tima Heatha pt. "Dziewczyny wodza". Jest to praca suto okraszona relacjami naocznych świadków i uczestników wydarzeń związanych z przedwojenną działalnością organizacji Hitlerjugend, a właściwie jej dziewczęcej przybudówki Bund Deutscher Mädel. Książka jest szczególna. Pierwsza jej część, zawierająca relacje i wspomnienia z lat trzydziestych XX wieku, stanowi niezwykłą kronikę zdumiewającej manipulacji, jakiej poddawani byli młodzi ludzie w III Rzeszy, przedstawia ogrom kłamstwa i okrucieństwa, demaskuje niewyobrażalną dotąd skalę indoktrynacji politycznej, społecznej i psychologicznej. Heath dociera do arcyciekawych opisów mówiących o brutalnych, czasem niebezpiecznych dla życia i zdrowia treningach w ramach szkolenia oddziałów Hitlerjugend, o krwawych zabawach mających wzmocnić w młodych ludziach odporność, o nieustannej rywalizacji, kulcie siły i zaradności. O głębokiej erozji całego systemu edukacji, gdzie w szkołach wpajano uczniom idee czystości i wyższości rasy aryjskiej, podległości Żydów i Słowian, o projektach naukowych z dziedziny rasologii, czy etnogenezy Niemców jako rasy panów; gdzie na zajęciach z literatury tłoczono młodym ludziom do głów cytaty z Mein Kampf Hitlera i broszury polityczne Schiracha, Müllera czy Jutty Rüdiger.
 


W drugiej część tej pozycji autor dokonuje nagłej wolty i zmienia optykę na typowo zachodnią. Kiedy bowiem narracja, zgodnie z chronologią wydarzeń 1945 roku, dochodzi do zdobywania Berlina i opisów (niezwykle sugestywnych) gwałtów na niemieckich kobietach dokonywanych przez żołnierzy sowieckich, autor nagle zapomina o dotychczasowym kontekście swej pracy, o związku przyczynowo-skutkowym i w pewnym momencie pisze:
Na koniec trzeba zauważyć, że zawsze znajdą się ludzie, którzy wzruszą ramionami i powiedzą: "No cóż, ci cholerni Niemcy zasłużyli sobie na to, popierając narodowych socjalistów". Takie zjadliwe opinie pochodzą zwykle od osób, które nie rozumieją, w jaki sposób pod względem społecznym, politycznym i ekonomicznym funkcjonuje państwo rządzone po dyktatorsku. Człowiek który nie żył nigdy w państwie powszechnej kontroli i zinstytucjonalizowanej przemocy, nie powinien wydawać sądów o ludziach mających nieszczęście tego doświadczyć - wszystko jedno, czy popierali władze tego państwa, czy nie.

Cytat ten uważam za znamienny dla całej zachodniej - dodajmy: zakłamanej - żurnalistyki, której wydaje się, że wraz z końcem II wojny światowej skończyły się na świecie totalitaryzmy, a w związku z tym nikt z nas nie ma prawa do oceny tych zjawisk. To opinia ze wszech miar prostacka, ale bardzo powszechna wśród myślicieli i pisarzy wszelakiej maści zza kanału, zza oceanu, czy choćby tylko zza Odry. I bardzo zniekształcona. Jestem przekonany, że pan Tim Heath nie do końca przemyślał swoje słowa i zapomniał, że do dziś żyją ludzie - ewentualni czytelnicy jego książek - którzy mogą o totalitaryzmie znanym z własnego doświadczenia powiedzieć mu bardzo dużo.
Co zaś do głównej myśli pana Heatha - oczywiście pełna zgoda. Tutaj nie ma dyskusji. Żadna istota ludzka nie zasłużyła na takie traktowanie, jak to, które było udziałem młodych kobiet z berlińskiego Volkssturmu (pomijam fakt, że w środowisku ludzi myślących nigdy nie powstałaby opinia w kształcie przytoczonym przez autora i doprawdy nie wiem, w jakich środowiskach pan autor się na co dzień obraca). 
Z drugiej jednak strony - i tutaj przechodzimy do istoty - w tym zdaniu tkwi jeszcze jeden błąd natury logicznej i semantycznej. Co innego bowiem wina i kara za nią, a co innego konsekwencja jakiegoś działania. I pan Heath zdaje się o tym zupełnie zapominać.       
Zapominają o tym dziennikarze z ZDF, zapominają brytyjscy historycy (z wyjątkiem może jednego Moorhouse'a). A przecież jeśli dodać jedno do drugiego, łatwo zauważyć, że Niemcy albo celowo, albo zupełnie nieświadomie odsuwają od siebie świadomość pewnej oczywistej zależności, jaka się tu przedstawia. Wybuch wojny nie nastąpił nagle i "znikąd", mordów i masowych eksterminacji na Polakach we wrześniu nie wywołał żaden wirus znad wilgotnych rozlewisk Warty, kontratak armii radzieckiej nie był częścią diabolicznego stalinowskiego planu opanowania wszechświata (przynajmniej jeszcze nie wtedy). Wszystko miało swoje konkretne przyczyny. 
I jeśli już próbować odnaleźć tę szczególną, najpierwotniejszą przyczynę tego, co w konsekwencji przerodziło się w największy i najbardziej krwawy konflikt wojenny wszech czasów, to z całą pewnością będzie to owe niespełna siedem lat, w trakcie których bezwolne, słabe moralnie i pełne kompleksów społeczeństwo III Rzeszy pozwoliło uczynić z siebie ślepe narzędzie do podboju innych ludzi w imię czystości rasy i Lebensraumu
Czy biedne niemieckie dziewczyny broniące Berlina przed najeźdźcą i masowo przezeń gwałcone były czemuś winne? Cóż. One ponosiły konsekwencje tej bierności, która miała być kluczem dla ich wielkości, a stała się bramą upodlenia. Ponosiły konsekwencje braku reakcji na zło, które stało się kamieniem węgielnym samego społeczeństwa i jego państwa. Zbierały żniwo bezrefleksyjnej uległości złu, jak ci wszyscy przed nimi i wszyscy po nich, którzy sądzili, że jeśli będą milczeć w obliczu zła, to będą mieli spokój, a najgorsze się nie wydarzy. W konsekwencji ani nie mieli spokoju, ani nie ustrzegli się najgorszego.  
Konsekwencja czasem jest największą karą. 

BUNTOWNICY KULTURY

Cz. I -  Zaczyn fermentu       Bunt jest przyrodzoną cechą dojrzewania. Jest też cechą charakterystyczną dla okresu przejścia, a więc zj...