niedziela, 7 marca 2021

De profundis historiae - część I

Czyli

Chopin, szabla, Dworzec Saski i inne obrazki.


      Spoglądanie wstecz ma dla mnie niezwykłe znaczenie. Jest w tym zapewne spora doza sentymentalizmu charakterystycznego dla każdego konserwatysty. Jednak jest w tej retrospektywnej analizie jeszcze coś. Powracanie myślą i wzrokiem do chwil minionych ma niewątpliwą zaletę - pozwala analitycznie spojrzeć na współczesność. W odniesieniu bowiem do chwili obecnej bywamy zazwyczaj skrajnie bezkrytyczni i pobłażliwi, traktując pochód ku nowoczesności jako konieczność, jako oczywistość nie do odrzucenia. Najczęściej też patrzymy w przód tracąc z oczu bazę i podstawę, z której wyszliśmy, a która budowała nas dotąd. Ale przecież realia dnia dzisiejszego tylko w świetle dotychczasowych osiągnięć, tylko w blasku zaprzeszłych zwycięstw i klęsk, mogą być postrzegane we właściwym wymiarze. Innymi słowy - nie jesteśmy w stanie w pełni ocenić prawdy o dniu dzisiejszym i jutrzejszym, jeśli nie wspieramy go doświadczeniem i sprawdzonymi wzorcami dnia wczorajszego. 

      W dziedzinie kultury ma to niebagatelne znaczenie. Pomaga spozycjonować nasz świat w kontekście dotychczasowych osiągnięć. Wielkim błędem bowiem jest twierdzenie - jakże charakterystyczne dla dwudziestowiecznej, brutalnie przeoranej dwiema wojnami i zgnilizną bezproduktywnego i bezmyślnego modernizmu kultury - że nowoczesność musi wyrastać na kompoście przeszłości, że wczoraj musi ostatecznie umrzeć, aby jutro mogło wzrastać. Jak wielkim jest to nieporozumieniem świadczy historia związków pomiędzy epokami historycznymi. Uczono nas w szkole, że romantyzm kontestował oświecenie, a pozytywizm potępiał w czambuł romantyzm. Nc bardziej błędnego! Nie można być pozytywistą nie będąc w głębi duszy romantykiem, bo inaczej cała ta praca u podstaw (pozbawiona zbieżnego z romantycznym kierunku) nie miałaby najmniejszego sensu. 

      Ale zostawmy te jałowe dywagacje - już wkrótce podejmę temat w osobnych wpisach. Spójrzmy tymczasem w przeszłość, może uda nam się odnieść ją skutecznie do teraźniejszości. Przenieśmy się w czasie o prawie dwa stulecia. Niedaleko, bo do Warszawy roku 1830. A konkretnie na Krakowskie Przedmieście.


Oto obrazek z epoki. A ściślej z lat dwudziestych osiemnastego wieku, zatem omalże w czasie, którego dotyczy temat wpisu (kiedyś życie toczyło się wolniej i to, co przedstawiono na sztychu z 1824 roku można śmiało uznać za współczesne dla roku 1830-go). Oto widzimy bardzo ciekawą scenkę obyczajową. Przyjrzyjmy się szczegółom tej arcyciekawej grafiki. 

Z prawej strony widzimy perspektywę warszawskiej ulicy Krakowskie Przedmieście. Była wówczas jak widać bardzo wąska, ale to nie powinno dziwić, bo patrzymy przecież na Warszawę, której urbanistyczne założenia i rozwiązania sięgały średniowiecza, a więc ulica ta nie była jeszcze arterią, nie miała nic wspólnego z późniejszym rozmachem, wielkomiejskością i stołecznym blichtrem, była po prostu wylotową ulicą na Kraków (tzw. Trakt Czerski). I tyle. Ale o całkiem sporym natężeniu ruchu, jak widać. 

Miasto ma to do siebie, że w jakiś magiczny sposób zrównuje ze sobą wszystkie stany. Mamy więc tu i żołnierzy, i mieszczan, i Żydów chałatowych, i żebraczą biedotę. Mamy kobiety, młodzież, klasę pracującą (jeszcze zanim się w ogóle wyodrębniła), inżyniera, sługę, forysia i stangreta. Mamy młodych ludzi, których z dużą dozą prawdopodobieństwa można uznać za studentów. Jak w soczewce ilustracja ta skupia w sobie całą ówczesną miejską masę w osobach wszystkich jej składowych i - chociaż mam wątpliwości, czy nie naciąga faktów - w tym jednym momencie wszystkie one znalazły się w kadrze rysownika. Zabrakło tylko duchownego.  

 W centrum kadru, tuż za studnią mechaniczną" czyli pompą, widzimy front kamienicy, która za jakieś dziesięć lat zostanie zakupiona przez rękawicznika Kestnera i podniesiona o jedno piętro oraz przebudowana w nowym stylu. Kamieniczka ta stoi do dzisiaj - zgrabna, strojna i miła dla oka. Na lewo od niej widzimy wąską uliczkę. Jest to ulica Kozia, która od zarania swego cieszyła się złą sławą zaułka mieszczącego zamtuzy i obleganego przez panie nieciężkich obyczajów. 


Z uliczką Kozią wiąże się dość ciekawa, przytoczona swego czasu przez Mariana Brandysa w pierwszym tomie "Końca świata szwoleżerów" anegdota, której bohaterem - niesławnym raczej - był Wincenty Krasiński, ojciec rodzony naszego wieszcza, Zygmunta. 

W roku 1807, kiedy na pułkowniku późniejszych bohaterskich zdobywców wąwozu Somosierry (sam nie weźmie udziału w szarży) nie spoczywała jeszcze wielka sława bitnego i niezłomnego kawalerzysty, pan Krasiński popadł był w konflikt z pewnym emerytowanym, liczącym już pięćdziesiąt sześć lat konfederatą barskim, weteranem wojny 1794 roku, majorem legionów we Włoszech, uczestnikiem wojny z Prusami, Marcinem Molskim. 

Pan Marcin to wielce ciekawa figura i warto napisać o niej choć parę słów. Był to zawołany wojak, który szlify wojenne zdobywał w Konfederacji Barskiej już jako siedemnastoletni młodzian przy boku ojca. Szybko zorientował się, że wojaczka jest tym właśnie, czym powinien zająć się w życiu, po zakończeniu działań powstańczych, wstąpił więc do regularnego wojska i służył pod Kościuszką (nieco później, kiedy wódz powrócił z Ameryki). Był w Legionach Dąbrowskiego, był także na polach bitew wojny z Prusami w 1806 roku. Poza tym jednak był również znanym i płodnym wierszokletą. Jego poezja nie była wprawdzie najwyższych lotów, ale - jako że stanowiła twórczość okolicznościową - był na ustach wszystkich warszawiaków. Jego opisujące stołeczną rzeczywistość wierszyki krążyły z rąk do rąk i budziły śmiech, czasem złość, czasem pomieszanie. A jednak Marcin Molski nie był lubiany. Również, po części, dla owych "circumstancyjnych" wersów, których nie szczędził nikomu, ale przede wszystkim przez wzgląd na swoją konformistyczną naturę i zwyczaj łaszenia się do władzy wszelkiego typu, autoramentu i politycznej orientacji, bez oglądania się na zasady. To nie mogło się podobać.  

A jednak pan Molski był z ciała i ducha sarmatą, Polakiem krwi czystej, rozmiłowanym w wolności i sztuce wojennej. Próbkę tej ostatniej dał również - co zostało skrzętnie zapisane przez Kajetana Koźmiana w jego pamiętnikach - właśnie w uliczce Koziej. Oto bowiem, jak pisze pan Kajetan, doszło pomiędzy starym już jak na owe czasy, bo ponad pięćdziesięcioletnim weteranem, a Wincentym Krasińskim do zatargu na tle honorowym. Molski w jednym ze swych wierszyków opisał był niezbyt pochlebnie młodego oficera. Ten, spotkawszy go pewnego późnego wieczora w ciemnej uliczce, wyzwał na pojedynek, który skończył się dla Krasińskiego fatalnie. Został bowiem przez starego, ślepego na jedno oko wiarusa nie dość, że posiekany, to jeszcze ośmieszony, bo umiejętności szermiercze szwoleżera okazały się kompletnie bezużyteczne.

Oto obie strony zatargu w uliczce Koziej. Marcin Molski i Wincenty Krasiński. Konterfekty nieco mylące, bo sugerujące co najmniej równolatków, w rzeczywistości pan Wincenty był dużo młodszy, zaś pan Molski mocno starszy niż na litografii.


Tutaj zatrzymam się na chwilę. Temat rzadko jest poruszany, bo uznawany za błahy, ale dla polskiej tradycji wojennej, wbrew pozorom, niezwykle istotny. Oto bowiem okazje się, że młody, silny i zręczny kawalerzysta w konfrontacji ze starym, półślepym wojakiem nie ma żadnych szans w pojedynku jeden na jeden. Sterany wojnami kaleka był w stanie spuścić baty jurnemu dowódcy i w dodatku zrobił to ot, tak, mimochodem. Ja to się stało? Jak do tego dojść mogło?

Sprawa jest o tyle ciekawa, że porusza motyw pieczołowicie przechowywany i strzeżony przez stulecia w "skarbczykach domowej wiedzy", ale wraz z upadkiem Rzeczpospolitej, nagle zapomniany i - zdaje się - przepadły bezpowrotnie. Mowa tu o słynnej na cały ówczesny świat sztuce władania szablą, sztuce śmiercionośnej, niebezpiecznej i niezwyciężonej - sztuce krzyżowej.    

Nie będziemy wnikać w to za bardzo. Dość powiedzieć, że sztuka krzyżowa, to oparta na prostych, szybkich cięciach w skos, na krzyż, sztuka fechtunku, którą Polacy opracowali i doprowadzili do perfekcji, dzięki czemu święciła tryumfy na polach bitewnych całego świata i z którą liczyli się wszyscy wrogowie. Błyskawiczna kombinacja cięć była niezwykle niebezpieczną taktyką doskonałą zarówno w walce pieszej, z konia, jak i w ścisku bitewnym. Skuteczna w ataku i obronie. Błyskawiczna, śmiercionośna, niemożliwa do doraźnego skopiowania na polu walki. W swoim "Opisie obyczajów za panowania Augusta III" Jędrzej Kitowicz pisał, że najwięksi mistrzowie sztuki krzyżowej potrafili fechtować z taką prędkością, że szabla i dłoń stawały się dla obserwatora zupełnie niewidoczne. Nic dziwnego, że walka z adeptem tej sztuki była dla przeciwników różnej maści i autoramentu zupełną ostatecznością. 

Istnieje bardzo wysoce prawdopodobne przypuszczenie, że lekkość, z jaką kaleka Molski pokonał w uliczce Koziej swego adwersarza, należy przypisać znajomości sztuki krzyżowej i braku tej umiejętności u pana Krasińskiego, który przecież, jak wiemy, jeszcze w 1803 roku zwany był przez całą Warszawę "paniczem", "jaśniepanem" i "birbantem". 

Dlaczego o tym piszę? Ano powód jest właściwie tylko jeden. Kiedy przyglądamy się dziejom I Rzeczpospolitej i próbujemy uchwycić jej jasne, tyczące chwały oręża strony, najczęściej przywołujemy na myśl to, co kojarzy nam się z tryumfem polskiej myśli wojennej najbardziej, czyli wyświechtaną już do gładkiego husarię, czasem lisowczyków, jeszcze rzadziej (a niesłusznie) potomków husarii, równie niezwyciężonych lansjerów armii Księstwa Warszawskiego. Zapominamy jednak o tym, co w istocie stanowiło podstawę wyszkolenia zarówno husarzy, wojsk pancernych, Lisowczyków, jak i - choć już w całkiem marginalnym stopniu - szwoleżerów Napoleona. Tym czymś była właśnie sztuka krzyżowa, obok perfekcyjnej jazdy konnej najbardziej podstawowa umiejętność ówczesnego wojaka. Sztuka, której sława rozeszła się szeroko po świecie, a która w niewyjaśnionych okolicznościach wygasła, niekultywowana, na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego stulecia. W pierwszych dekadach XIX wieku nieliczni już młodzi żołnierze potrafili, otrzymawszy dogłębne wykształcenie od ojca, dziada lub dworskiego rezydenta, "robić krzyżową", a z czasem sztuka ta, wraz z odejściem od szabli jako głównego oręża, zaginęła całkowicie. 

Całkiem więc możliwe, że pan Marcin Molski, jeśli faktycznie stosował w pojedynkach tę zacną umiejętność, był jednym z ostatnich tej sztuki strażników. I - przyznać trzeba - świetnym jej adeptem.   

Przejdźmy w analizie naszej pięknej grafiki dalej. Oto po lewej stronie kadru widzimy masywny, zdobny budynek, na dziedziniec którego, przez szeroką bramę, zajeżdża zaprzężony w cztery konie dyliżans. Ten gmach to Poczta Saska. Taką nazwą operowano w czasach, kiedy artysta wykonywał swój staloryt. Jego piękna fasada i reprezentacyjny charakter doskonale współgrają z funkcją, do jakiej został przeznaczony - Poczty i Stacji Dyliżansów. Celowo piszę "współgrają" a nie "współgrały", bo budynek ten w niezłym zresztą stanie (choć już w innym charakterze) stoi w tym miejscu do dziś. Mieszkańcom Warszawy przedstawiać go nie trzeba.

Pałac Wesslów/Dworzec Saski - Rycina Wojciecha Gersona z 1867 roku

W świadomości zbiorowej warszawiaków funkcjonuje on wprawdzie również jako Pałac Wesslów, ale to ta sama budowla. 

Budynek ma oczywiście (stoi przecież w Warszawie, nie może być więc inaczej) jeszcze kilka innych nazw. Pierwotnie nazywano go pałacem Załuskich, bo to właśnie dla generała Franciszka Jana Załuskiego został on w połowie osiemnastego wieku wybudowany. Potem pałac nazywany był pałacem Wesslów, bo już w 1761 roku Załuski sprzedał go Wesslom, którzy z kolei w 1764 opchnęli gmach biskupowi Ostrowskiemu (nazwa Pałac Biskupi nie była chyba zbyt popularna, częściej mówiono "Pałac Ostrowskich"). Ten sprzedał go w 1780 roku Franciszkowi Przebendowskiemu, dyrektorowi poczty. Od tej chwili, przez prawie sto lat, bo aż do 1874 roku budynek pełnił funkcję Poczty i Stacji Dyliżansów. I tak właśnie był nazywany - Pocztą Saską lub Dworcem Saskim.

W okresie międzywojennym. 




Na tym klimatycznym zdjęciu Dworzec Saski prezentuje się wspaniale. Spalony w 1944 roku został odbudowany trzy lata później. Dziś stanowi siedzibę Prokuratury Regionalnej.

Mniej więcej w okresie, w którym powstała analizowana przez nas pierwsza rycina, Dworzec Saski był świadkiem szczególnego dla Polaków - choć wówczas jeszcze nie do końca rozpoznanego - zdarzenia. 

2 listopada 1830 roku spod Dworca Saskiego, żegnany przez przyjaciół, wyruszał na zachód Fryderyk Chopin. My dzisiaj już wiemy, że kompozytor nigdy już do Polski nie wrócił, sądzę, że Chopinowi nawet przez myśl nie przeszła taka ewentualność.   

To właśnie plac przy Dworcu Saskim był w istocie ostatnim miejscem (nie licząc pól przy rogatce Wolskiej, gdzie powóz Chopina zatrzymali przyjaciele i raz jeszcze pożegnali go wylewnie odśpiewując na jego cześć specjalnie na tę okazję skomponowany utwór), w którym stopy artysty dotykały warszawskiej ziemi.

C.D.N.

BUNTOWNICY KULTURY

Cz. I -  Zaczyn fermentu       Bunt jest przyrodzoną cechą dojrzewania. Jest też cechą charakterystyczną dla okresu przejścia, a więc zj...