Muzyka
środa, 3 listopada 2021
BUNTOWNICY KULTURY
Muzyka
niedziela, 7 marca 2021
De profundis historiae - część I
Czyli
Chopin, szabla, Dworzec Saski i inne obrazki.
Spoglądanie wstecz ma dla mnie niezwykłe znaczenie. Jest w tym zapewne spora doza sentymentalizmu charakterystycznego dla każdego konserwatysty. Jednak jest w tej retrospektywnej analizie jeszcze coś. Powracanie myślą i wzrokiem do chwil minionych ma niewątpliwą zaletę - pozwala analitycznie spojrzeć na współczesność. W odniesieniu bowiem do chwili obecnej bywamy zazwyczaj skrajnie bezkrytyczni i pobłażliwi, traktując pochód ku nowoczesności jako konieczność, jako oczywistość nie do odrzucenia. Najczęściej też patrzymy w przód tracąc z oczu bazę i podstawę, z której wyszliśmy, a która budowała nas dotąd. Ale przecież realia dnia dzisiejszego tylko w świetle dotychczasowych osiągnięć, tylko w blasku zaprzeszłych zwycięstw i klęsk, mogą być postrzegane we właściwym wymiarze. Innymi słowy - nie jesteśmy w stanie w pełni ocenić prawdy o dniu dzisiejszym i jutrzejszym, jeśli nie wspieramy go doświadczeniem i sprawdzonymi wzorcami dnia wczorajszego.
W dziedzinie kultury ma to niebagatelne znaczenie. Pomaga spozycjonować nasz świat w kontekście dotychczasowych osiągnięć. Wielkim błędem bowiem jest twierdzenie - jakże charakterystyczne dla dwudziestowiecznej, brutalnie przeoranej dwiema wojnami i zgnilizną bezproduktywnego i bezmyślnego modernizmu kultury - że nowoczesność musi wyrastać na kompoście przeszłości, że wczoraj musi ostatecznie umrzeć, aby jutro mogło wzrastać. Jak wielkim jest to nieporozumieniem świadczy historia związków pomiędzy epokami historycznymi. Uczono nas w szkole, że romantyzm kontestował oświecenie, a pozytywizm potępiał w czambuł romantyzm. Nc bardziej błędnego! Nie można być pozytywistą nie będąc w głębi duszy romantykiem, bo inaczej cała ta praca u podstaw (pozbawiona zbieżnego z romantycznym kierunku) nie miałaby najmniejszego sensu.
Ale zostawmy te jałowe dywagacje - już wkrótce podejmę temat w osobnych wpisach. Spójrzmy tymczasem w przeszłość, może uda nam się odnieść ją skutecznie do teraźniejszości. Przenieśmy się w czasie o prawie dwa stulecia. Niedaleko, bo do Warszawy roku 1830. A konkretnie na Krakowskie Przedmieście.
Oto obrazek z epoki. A ściślej z lat dwudziestych osiemnastego wieku, zatem omalże w czasie, którego dotyczy temat wpisu (kiedyś życie toczyło się wolniej i to, co przedstawiono na sztychu z 1824 roku można śmiało uznać za współczesne dla roku 1830-go). Oto widzimy bardzo ciekawą scenkę obyczajową. Przyjrzyjmy się szczegółom tej arcyciekawej grafiki.
Z prawej strony widzimy perspektywę warszawskiej ulicy Krakowskie Przedmieście. Była wówczas jak widać bardzo wąska, ale to nie powinno dziwić, bo patrzymy przecież na Warszawę, której urbanistyczne założenia i rozwiązania sięgały średniowiecza, a więc ulica ta nie była jeszcze arterią, nie miała nic wspólnego z późniejszym rozmachem, wielkomiejskością i stołecznym blichtrem, była po prostu wylotową ulicą na Kraków (tzw. Trakt Czerski). I tyle. Ale o całkiem sporym natężeniu ruchu, jak widać.
Miasto ma to do siebie, że w jakiś magiczny sposób zrównuje ze sobą wszystkie stany. Mamy więc tu i żołnierzy, i mieszczan, i Żydów chałatowych, i żebraczą biedotę. Mamy kobiety, młodzież, klasę pracującą (jeszcze zanim się w ogóle wyodrębniła), inżyniera, sługę, forysia i stangreta. Mamy młodych ludzi, których z dużą dozą prawdopodobieństwa można uznać za studentów. Jak w soczewce ilustracja ta skupia w sobie całą ówczesną miejską masę w osobach wszystkich jej składowych i - chociaż mam wątpliwości, czy nie naciąga faktów - w tym jednym momencie wszystkie one znalazły się w kadrze rysownika. Zabrakło tylko duchownego.
W centrum kadru, tuż za studnią mechaniczną" czyli pompą, widzimy front kamienicy, która za jakieś dziesięć lat zostanie zakupiona przez rękawicznika Kestnera i podniesiona o jedno piętro oraz przebudowana w nowym stylu. Kamieniczka ta stoi do dzisiaj - zgrabna, strojna i miła dla oka. Na lewo od niej widzimy wąską uliczkę. Jest to ulica Kozia, która od zarania swego cieszyła się złą sławą zaułka mieszczącego zamtuzy i obleganego przez panie nieciężkich obyczajów.
Z uliczką Kozią wiąże się dość ciekawa, przytoczona swego czasu przez Mariana Brandysa w pierwszym tomie "Końca świata szwoleżerów" anegdota, której bohaterem - niesławnym raczej - był Wincenty Krasiński, ojciec rodzony naszego wieszcza, Zygmunta.
W roku 1807, kiedy na pułkowniku późniejszych bohaterskich zdobywców wąwozu Somosierry (sam nie weźmie udziału w szarży) nie spoczywała jeszcze wielka sława bitnego i niezłomnego kawalerzysty, pan Krasiński popadł był w konflikt z pewnym emerytowanym, liczącym już pięćdziesiąt sześć lat konfederatą barskim, weteranem wojny 1794 roku, majorem legionów we Włoszech, uczestnikiem wojny z Prusami, Marcinem Molskim.
Pan Marcin to wielce ciekawa figura i warto napisać o niej choć parę słów. Był to zawołany wojak, który szlify wojenne zdobywał w Konfederacji Barskiej już jako siedemnastoletni młodzian przy boku ojca. Szybko zorientował się, że wojaczka jest tym właśnie, czym powinien zająć się w życiu, po zakończeniu działań powstańczych, wstąpił więc do regularnego wojska i służył pod Kościuszką (nieco później, kiedy wódz powrócił z Ameryki). Był w Legionach Dąbrowskiego, był także na polach bitew wojny z Prusami w 1806 roku. Poza tym jednak był również znanym i płodnym wierszokletą. Jego poezja nie była wprawdzie najwyższych lotów, ale - jako że stanowiła twórczość okolicznościową - był na ustach wszystkich warszawiaków. Jego opisujące stołeczną rzeczywistość wierszyki krążyły z rąk do rąk i budziły śmiech, czasem złość, czasem pomieszanie. A jednak Marcin Molski nie był lubiany. Również, po części, dla owych "circumstancyjnych" wersów, których nie szczędził nikomu, ale przede wszystkim przez wzgląd na swoją konformistyczną naturę i zwyczaj łaszenia się do władzy wszelkiego typu, autoramentu i politycznej orientacji, bez oglądania się na zasady. To nie mogło się podobać.
A jednak pan Molski był z ciała i ducha sarmatą, Polakiem krwi czystej, rozmiłowanym w wolności i sztuce wojennej. Próbkę tej ostatniej dał również - co zostało skrzętnie zapisane przez Kajetana Koźmiana w jego pamiętnikach - właśnie w uliczce Koziej. Oto bowiem, jak pisze pan Kajetan, doszło pomiędzy starym już jak na owe czasy, bo ponad pięćdziesięcioletnim weteranem, a Wincentym Krasińskim do zatargu na tle honorowym. Molski w jednym ze swych wierszyków opisał był niezbyt pochlebnie młodego oficera. Ten, spotkawszy go pewnego późnego wieczora w ciemnej uliczce, wyzwał na pojedynek, który skończył się dla Krasińskiego fatalnie. Został bowiem przez starego, ślepego na jedno oko wiarusa nie dość, że posiekany, to jeszcze ośmieszony, bo umiejętności szermiercze szwoleżera okazały się kompletnie bezużyteczne.
Tutaj zatrzymam się na chwilę. Temat rzadko jest poruszany, bo uznawany za błahy, ale dla polskiej tradycji wojennej, wbrew pozorom, niezwykle istotny. Oto bowiem okazje się, że młody, silny i zręczny kawalerzysta w konfrontacji ze starym, półślepym wojakiem nie ma żadnych szans w pojedynku jeden na jeden. Sterany wojnami kaleka był w stanie spuścić baty jurnemu dowódcy i w dodatku zrobił to ot, tak, mimochodem. Ja to się stało? Jak do tego dojść mogło?
Sprawa jest o tyle ciekawa, że porusza motyw pieczołowicie przechowywany i strzeżony przez stulecia w "skarbczykach domowej wiedzy", ale wraz z upadkiem Rzeczpospolitej, nagle zapomniany i - zdaje się - przepadły bezpowrotnie. Mowa tu o słynnej na cały ówczesny świat sztuce władania szablą, sztuce śmiercionośnej, niebezpiecznej i niezwyciężonej - sztuce krzyżowej.
Nie będziemy wnikać w to za bardzo. Dość powiedzieć, że sztuka krzyżowa, to oparta na prostych, szybkich cięciach w skos, na krzyż, sztuka fechtunku, którą Polacy opracowali i doprowadzili do perfekcji, dzięki czemu święciła tryumfy na polach bitewnych całego świata i z którą liczyli się wszyscy wrogowie. Błyskawiczna kombinacja cięć była niezwykle niebezpieczną taktyką doskonałą zarówno w walce pieszej, z konia, jak i w ścisku bitewnym. Skuteczna w ataku i obronie. Błyskawiczna, śmiercionośna, niemożliwa do doraźnego skopiowania na polu walki. W swoim "Opisie obyczajów za panowania Augusta III" Jędrzej Kitowicz pisał, że najwięksi mistrzowie sztuki krzyżowej potrafili fechtować z taką prędkością, że szabla i dłoń stawały się dla obserwatora zupełnie niewidoczne. Nic dziwnego, że walka z adeptem tej sztuki była dla przeciwników różnej maści i autoramentu zupełną ostatecznością.
Istnieje bardzo wysoce prawdopodobne przypuszczenie, że lekkość, z jaką kaleka Molski pokonał w uliczce Koziej swego adwersarza, należy przypisać znajomości sztuki krzyżowej i braku tej umiejętności u pana Krasińskiego, który przecież, jak wiemy, jeszcze w 1803 roku zwany był przez całą Warszawę "paniczem", "jaśniepanem" i "birbantem".
Dlaczego o tym piszę? Ano powód jest właściwie tylko jeden. Kiedy przyglądamy się dziejom I Rzeczpospolitej i próbujemy uchwycić jej jasne, tyczące chwały oręża strony, najczęściej przywołujemy na myśl to, co kojarzy nam się z tryumfem polskiej myśli wojennej najbardziej, czyli wyświechtaną już do gładkiego husarię, czasem lisowczyków, jeszcze rzadziej (a niesłusznie) potomków husarii, równie niezwyciężonych lansjerów armii Księstwa Warszawskiego. Zapominamy jednak o tym, co w istocie stanowiło podstawę wyszkolenia zarówno husarzy, wojsk pancernych, Lisowczyków, jak i - choć już w całkiem marginalnym stopniu - szwoleżerów Napoleona. Tym czymś była właśnie sztuka krzyżowa, obok perfekcyjnej jazdy konnej najbardziej podstawowa umiejętność ówczesnego wojaka. Sztuka, której sława rozeszła się szeroko po świecie, a która w niewyjaśnionych okolicznościach wygasła, niekultywowana, na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego stulecia. W pierwszych dekadach XIX wieku nieliczni już młodzi żołnierze potrafili, otrzymawszy dogłębne wykształcenie od ojca, dziada lub dworskiego rezydenta, "robić krzyżową", a z czasem sztuka ta, wraz z odejściem od szabli jako głównego oręża, zaginęła całkowicie.
Całkiem więc możliwe, że pan Marcin Molski, jeśli faktycznie stosował w pojedynkach tę zacną umiejętność, był jednym z ostatnich tej sztuki strażników. I - przyznać trzeba - świetnym jej adeptem.
Przejdźmy w analizie naszej pięknej grafiki dalej. Oto po lewej stronie kadru widzimy masywny, zdobny budynek, na dziedziniec którego, przez szeroką bramę, zajeżdża zaprzężony w cztery konie dyliżans. Ten gmach to Poczta Saska. Taką nazwą operowano w czasach, kiedy artysta wykonywał swój staloryt. Jego piękna fasada i reprezentacyjny charakter doskonale współgrają z funkcją, do jakiej został przeznaczony - Poczty i Stacji Dyliżansów. Celowo piszę "współgrają" a nie "współgrały", bo budynek ten w niezłym zresztą stanie (choć już w innym charakterze) stoi w tym miejscu do dziś. Mieszkańcom Warszawy przedstawiać go nie trzeba.
W świadomości zbiorowej warszawiaków funkcjonuje on wprawdzie również jako Pałac Wesslów, ale to ta sama budowla.
Budynek ma oczywiście (stoi przecież w Warszawie, nie może być więc inaczej) jeszcze kilka innych nazw. Pierwotnie nazywano go pałacem Załuskich, bo to właśnie dla generała Franciszka Jana Załuskiego został on w połowie osiemnastego wieku wybudowany. Potem pałac nazywany był pałacem Wesslów, bo już w 1761 roku Załuski sprzedał go Wesslom, którzy z kolei w 1764 opchnęli gmach biskupowi Ostrowskiemu (nazwa Pałac Biskupi nie była chyba zbyt popularna, częściej mówiono "Pałac Ostrowskich"). Ten sprzedał go w 1780 roku Franciszkowi Przebendowskiemu, dyrektorowi poczty. Od tej chwili, przez prawie sto lat, bo aż do 1874 roku budynek pełnił funkcję Poczty i Stacji Dyliżansów. I tak właśnie był nazywany - Pocztą Saską lub Dworcem Saskim.
Mniej więcej w okresie, w którym powstała analizowana przez nas pierwsza rycina, Dworzec Saski był świadkiem szczególnego dla Polaków - choć wówczas jeszcze nie do końca rozpoznanego - zdarzenia.
2 listopada 1830 roku spod Dworca Saskiego, żegnany przez przyjaciół, wyruszał na zachód Fryderyk Chopin. My dzisiaj już wiemy, że kompozytor nigdy już do Polski nie wrócił, sądzę, że Chopinowi nawet przez myśl nie przeszła taka ewentualność.
To właśnie plac przy Dworcu Saskim był w istocie ostatnim miejscem (nie licząc pól przy rogatce Wolskiej, gdzie powóz Chopina zatrzymali przyjaciele i raz jeszcze pożegnali go wylewnie odśpiewując na jego cześć specjalnie na tę okazję skomponowany utwór), w którym stopy artysty dotykały warszawskiej ziemi.
C.D.N.
piątek, 8 stycznia 2021
O pierwszym upadku sztuki
czyli
Krótka teoria ewolucji słowa
Historia ludzkości jest zjawiskiem nieliniowym. Wszystkie aspekty cywilizacyjne to wypadkowa nie tylko czasu, ale i innych zmiennych, które wzajemnie przenikały się, uzupełniały, hamowały a czasem nawet wzajemnie wykluczały. Jednym z takich zjawisk jest sztuka. Przyjmuje się, że prapoczątki sztuki pojawiają się w dziejach człowieka jako gatunku już w paleolicie. Wszyscy znamy fantastyczne naskalne rysunki z jaskiń hiszpańskich i francuskich. Bogate, barwne i pełne niezwykłej ekspresji malowidła niewiarygodnie realistycznie przedstawiające rzeczywistość widzianą oczyma paleolitycznego łowcy do dziś zaskakują kunsztem.
Wydawałoby się, że sztuka naskalna rozsiana na wielkich obszarach Europy i w rozległym planie czasowym kilkudziesięciu tysięcy lat powinna wykazywać cechy rozwoju, jakieś uchwytne formy początkowe, przejściowe i końcowe. Ze zdumieniem jednak zauważamy, że zarówno pierwotne, oryniackie formy malowideł, jak i późniejsze, pochodzące z okresu solutrejskiego, czy z kręgu kultury magdaleńskiej są do siebie niezwykle podobne i zawierają zbliżone elementy techniki oraz wykonania co nadaje im cech niewiarygodnej spójności.
Pisze o tym jeden z największych autorytetów tej dziedziny, dr Jean Clottes z Uniwersytetu w Tuluzie:
Jeszcze do niedawna sądzono, że rozwój sztuki paleolitycznej miał charakter stopniowy, od jej prymitywnych początków w okresie oryniackim, aż po jej apogeum, którego kwintesencją miały być malowidła w Lascaux. Odkrycie Jaskini Chauveta w 1994 r. pokazało jednak jak błędne było to wyobrażenie – okazało się bowiem, że wyrafinowane techniki tworzenia sztuki znane były już w czasach kultur oryniackiej i graweckiej. To pokazuje, że, w zależności od miejsca i czasu, różne poziomy zaawansowania musiały istnieć jednoczasowo, że coś co odkrywano było z czasem tracone by ponownie zostać odkrytym tysiące lat później.
Oczywiście, warto zauważyć, że mówimy tu o sztuce zróżnicowanej w zależności od szerokości geograficznej i rodzaju siedliska, które było środowiskiem naturalnym dawnych twórców, czy też w zależności od czasu. W związku z tym w poszczególnych stanowiskach mamy do czynienia z malowidłami przedstawiającymi różne gatunki zwierząt (pomijając oczywiście rysunki o charakterze linearnym, geometrycznym czy przedstawienia antropomorficzne), czy bardzo zróżnicowaną ich ilość. Jednakże bez względu na to, w większości jaskiń odwzorowania zwierząt są do siebie tak podobne, że wydaje się, iż wyszły spod ręki jednego tylko artysty.
Sprawa z niezwykłymi odwzorowaniami naskalnymi jest doskonale znana. Od lat zachwycamy się realizmem tych ujęć i ich niezwykłą, niedościgłą dynamiką. Zwierzęta w grotach przedstawione są tak wiernie, że nierzadko ma się wrażenie, iż zastygły w ruchu tylko na chwilę i za moment znów zaczną galopować pod kamiennym sklepieniem groty.
W tym kontekście niezwykle tajemniczą jest inna, budząca wiele wątpliwości kwestia, która spędza naukowcom sen z oczu i sprawia, że historia ludzkości ukrywa jeszcze sporo zagadek, a niektóre tajemnice będą musiały poczekać na swoje odkrycie.
Jedną z nich jest przedziwne zjawisko uwstecznienia artystycznego ludzi ery kamienia. Otóż przedstawione powyżej rysunki naskalne, które śmiało możemy nazwać prawdziwymi dziełami sztuki zostały stworzone dłonią człowieka epoki paleolitu. Wydawać by się mogło, że każda następna epoka, bazując na doskonałym twórczym fundamencie paleolitu, powinna być artystycznie bardziej rozwiniętą, powinna przejawiać coraz bardziej złożone i wysublimowane formy wyrazu artystycznego. Powinna być naturalną konsekwencją paleolitycznego mistrzostwa...
Tymczasem nic takiego nie nastąpiło.
Oddajmy głos dr. hab. Tomaszowi Płonce z Instytutu Archeologii Uniwersytetu Wrocławskiego:
Sztuka mezolityczna jest zwykle uznawana za mniej interesującą siostrę sztuki paleolitycznej. Sztuka naskalna, znana tylko z niektórych regionów mezolitycznej Europy, na przykład z Półwyspu Iberyjskiego, dzisiejszej Francji, Półwyspu Skandynawskiego i północnej Rosji, nie jest tak spektakularna jak dzieła paleolityczne. Podobnie jest ze sztuką mobilną, która w głównej mierze obejmuje różnego rodzaju wzory ryte, wykonywane na przedmiotach z poroża i kości, używanych jako narzędzia. W starszym mezolicie północno-zachodniej Europy są to przede wszystkim narzędzia z poroża jelenia, motyki z kości tura lub żubra, kości długie tych zwierząt oraz kościane sztylety z wkładkami krzemiennymi. Z południowej Skandynawii są również znane liczne zawieszki bursztynowe, które zdobiono charakterystycznymi motywami przypominającymi grzebień, albo specyficznym ornamentem złożonym z rzędów wierconych dołków.
Kilkanaście tysięcy lat temu, z chwilą nastania epoki zwanej przez nas mezolitem, czyli środkową epoką kamienia, rysunki, malowidła, barwne przedstawienia, czy choćby prymitywne ryty zoomorficzne i antropomorficzne w tajemniczy sposób niemal całkowicie zanikają. Zdumiewająca, zapierająca dech w piesiach sztuka naskalna urywa się bez powodu i bez jakiejkolwiek choćby kontynuacji (nie licząc kilkunastu stanowisk europejskich i rysunków naskalnych na terenie Sahary). Natomiast pojawia się zupełnie inny, mniej spektakularny rodzaj sztuki, jakim jest ornamentyka kamienia i kości.
Różnica, jaka szczególne rzuca się tutaj w oczy, dotyczy przede wszystkim rozmiarów i form. Mezolit cechuje się postępującą geometryzacją symboliki, odejściem od realizmu, bardzo rzadkim wykorzystaniem form zoo- i antropomorficznych i stanowczo mniejszą skalą samej twórczości - dotyczy ona przede wszystkim zdobień na kościach, kamieniu i wyrobach rogowych. Mamy więc do czynienia z twórczością mocno zdegradowaną, sprymitywizowaną i uproszczoną w porównaniu do imponującego dorobku paleolitu.
Dlaczego? Co sprawiło, że sztuka epoki kamienia zwiędła tak bardzo (oczywiście z naszego punktu widzenia), co wywołało tę impotencję, ten regres twórczy?
Teorii jest wiele. Jedna z nich, będąca teorią sugerującą mistyczną naturę malarstwa skalnego zakłada, że na przestrzeni epok zmieniły się systemy wierzeń, przez co mające charakter religijny (czy raczej duchowy, mistyczny, totemiczny) malowidła, po zmianie kultu i bóstw, przestały mieć znaczenie i musiały odejść w niepamięć. Błędem tej teorii jest uznanie, że zmiana bóstwa pociągnęła za sobą całkowitą rezygnację z oddawania mu czci w ten artystyczny sposób. Tutaj należałoby się raczej spodziewać, że technika i rozmach pozostaną te same a zmieni się co najwyżej obiekt kultu. Innymi słowy powinniśmy raczej odnajdywać mezolityczne malowidła o podobnym mistrzostwie i kunszcie, przedstawiające mezolityczne bóstwa (czymkolwiek one były). A takich, niestety, nie znajdujemy.
Inną teorią jest teoria ekonomiczno-behawioralna. Mówi ona o odstąpieniu od zaawansowanej aktywności artystycznej z powodu gwałtownie zmieniających się warunków klimatycznych, które wymusiły zmiany w zachowaniu ówczesnych ludów, zmiany związane ze sposobami łowów, jak i z całą specyfiką bytowania. Takie dynamiczne i nagłe przekształcenia środowiskowe poważnie naruszają piramidę potrzeb - na pierwszy plan wybijają się wówczas wartości podstawowe dla plemion pierwotnych: przetrwanie, zaspokojenie głodu, zadbanie o bezpieczeństwo, rozmnażanie. Wszelka aktywność natury artystycznej musi w takim wypadku zostać ograniczona do minimum. Słabością tej teorii jest z kolei jej zbytnia generalizacja. Zmiany klimatyczne, mimo że faktycznie odnosiły się do olbrzymich przestrzeni, nie w każdym zakątku Europy były jednakowo drastyczne i nie wszędzie musiały wywołać zakładany teorią efekt. A przecież sztuka naskalna znikła zewsząd - bez względu na szerokość geograficzną.
Jest wreszcie ciekawa i bardzo prawdopodobna hipoteza, którą niedawno przedstawił profesor Paweł Valde-Nowak. Próbował on wyjaśnić ewenement malarstwa jaskiniowego stanowisk francuskich i hiszpańskich w odniesieniu do ubogiego w tym względzie charakteru jaskiń Europy środkowej. Profesor eksplozję sztuki naskalnej w Europie zachodniej tłumaczy następująco:
Być może było tak – to dotyczy również Karpat Rumuńskich, Krasu Morawskiego, Niemieckiej Jury – że w tych strefach nie było aż tak dużej kumulacji osadniczo-kulturowej. Uważa się, że Homo sapiens wszedł korytarzem dunajskim z Bliskiego Wschodu i szedł na zachód, aż doszedł do Atlantyku i tam zatrzymał się. W tamtym rejonie doszło do ogromnej kumulacji kolejnych grup ludzkich, ich stabilizacji. Owi ludzie doszli do kresu osiągalnego świata i zalegli tam w sprzyjających warunkach środowiskowych. To może tłumaczyć obfitość sztuki jaskiniowej w Dordogne i w Hiszpanii.
Innymi słowy malarstwo naskalne mogło eksplodować z taka siłą tylko w paleolicie, bo tylko wówczas (w pewnym jego okresie) osadnictwo nabrało charakteru na tyle statycznego i ustabilizowanego, że ludy ówczesne mogły sobie pozwolić na luksus wyższych form funkcjonowania społecznego, a więc również na sztukę. To ciekawe i wielce możliwe wyjaśnienie. Ale też nie do końca. Bo przecież taka stabilna sytuacja nie była w dziejach epoki kamienia zupełnym ewenementem. Także i później, w neolitycznej rzeczywistości warunki do powstania malowideł były równie wyśmienite - osiadły, niemobilny tryb życia, dużo lepsze uwarunkowania klimatyczne, nieporównywalnie większa, bo wywołana neolityczną rewolucją rolniczą różnorodność pożywienia... Aż prosi się o ponowny rozkwit wspaniałego malarstwa!
A jednak nic takiego nie miało miejsca.
Dlatego właśnie najbardziej przemawia do mnie inna teoria - hipoteza, która podoba mi się szczególnie, bo nie zawiera błędu poprzednich. Mówi ona, że redukcja sztuki wizualnej w mezolicie była efektem niezwykłego rozwoju języka mówionego. Dotychczas, przez całe stulecia i tysiąclecia, przedstawiano świat dookolny i wszystkie jego najistotniejsze aspekty w sposób obrazowy, malowano ważną dla ówczesnych rzeczywistość w sposób jak najbardziej realny, ponieważ nie istniał jeszcze wystarczająco doskonały środek ekspresyjnego, opisowego przekazu werbalnego. Malowidłami oddawano wówczas świat, którego nie potrafiono jeszcze wystarczająco dobrze opowiedzieć. Można pokusić się o stwierdzenie, że grota Lascaux, Altamira, Jaskinia Chauveta i inne były prawdziwymi sanktuariami (jeśli nie kultu to przynajmniej sztuki), były muzeami, ówczesnymi bibliotekami, które odwiedzało się tylko raz na jakiś czas.*
Wszystko zmieniło się w chwili, kiedy mezolityczne transformacje behawioralne i społeczne wymusiły zupełnie inny sposób zaopatrywania w pożywienie, gdy spore plemiona paleolitu przekształciły się w mezolicie w małe, koczownicze lub osiadłe grupy rodzinne, gdy powoli z łowców piżmowołów, reniferów i niedźwiedzi, ludzie "przebranżowili" się na łowców jeleni, dzików, saren, pardw i zajęcy. Taki właśnie, zupełnie nowy, a wymuszony odejściem stad grubej zwierzyny rodzaj zdobywania pożywienia wymaga przecież doskonalszego stopnia komunikacji, bo zmusza do współpracy na dużo wyższym poziomie niż tylko organizacja hordy wyspecjalizowanych w nagonce, blokadzie, ataku i dobiciu łowców grubego zwierza. Budowa coraz doskonalszych łuków, wnyków, pułapek na małą zwierzynę, konstrukcja sieci i saków na ryby, wymuszały na ludziach tworzenie coraz bardziej złożonych i wymagających abstrakcyjnego myślenia systemów. Ich powstanie byłoby niemożliwe, gdyby nie istniał bardziej skomplikowany i obejmujący coraz bardziej abstrakcyjne pojęcia język.
Kiedy już się pojawił - nagle wszystko, co dotychczas trzeba było pokazać, co istniało tylko w przestrzeni wizualnej, w naturalny sposób przeniosło się w dziedzinę języka, legendy, opowieści i pieśni. Teraz już nie trzeba było malować na skale, można było opowiedzieć przy ogniu, podczas plemiennego spotkania. Nie trzeba było mozolnie ryć w kamieniu, wystarczyło po udanym polowaniu zasiąść w kręgu i wsłuchać się w barwną opowieść.
Miało to i tę zaletę - kto wie, czy nie była to zaleta największa - że plemienną legendę, baśń, przestrogę, czy pieśń można było zabrać ze sobą dokądkolwiek wyruszyło plemię. Słowo i rodowa historia w nim zaklęta, zawsze były blisko ludzi, gdziekolwiek byli.
Czego o naskalnych malowidłach powiedzieć nie można.
__________________________________
* O specjalnym charakterze tych miejsc mówi nam fakt, że w jaskiniach tych nie znaleziono szczątków sugerujących intensywne użytkowanie gospodarcze. Można więc przypuszczać, że groty te były faktycznie wyjątkowymi przybytkami, niezamieszkiwanymi gromadnie sanktuariami, czy też panteonami bóstw. Możliwe, że traktowano je jak szczególne pinakoteki pełne obrazów przedstawiających świat i ukazujące w niezwykle barwnej formie to, co było w nim dla ówczesnych najważniejsze, co wyznaczało granice ich przyziemnej egzystencji i upragnionego sacrum.
BUNTOWNICY KULTURY
Cz. I - Zaczyn fermentu Bunt jest przyrodzoną cechą dojrzewania. Jest też cechą charakterystyczną dla okresu przejścia, a więc zj...