czwartek, 17 grudnia 2020

Przychodzi Chopin do Radziwiłła


      Z malarstwem ubiegłych wieków jest ten problem, że aby zrozumieć kontekst, aby uchwycić wszystkie zawarte w obrazie konotacje, trzeba poznać - przynajmniej pobieżnie - współczesne realia. Trzeba dostrzec prawdę czasów, ówczesne problemy, radości i smutki, polityczne i społeczne zawikłania, cienie i blaski, marne życie nizin i arystokratyczny blichtr, głód i przepych, fałsz i prawdę czasów w blejtramach zaklętych, słowem: ducha epoki... Bez tego ani rusz. Bez tego nie jesteśmy w stanie ocenić nic ponad odcień farby położonej na płótnie. A i to rzadko kiedy... 

      Bywa jednak i tak, że zawarte w obrazie formy albo zniekształcają obraz, albo stanowczo mu przeczą, myląc tropy i zacierając ślad, utrudniając dotarcie do prawdy wszystkim tym, którzy chcieliby ją poznać.

      Jest taki obraz, dość szczególny i bliski memu sercu. Nie przez metodę, ale przez temat. Namalowany został w 1887 roku przez Henryka Siemiradzkiego. To obraz charakterystyczny i typowy zarówno dla twórcy, jak i dla epoki, w której tworzył. Zachwycony antykiem malarz uwielbiał statyczne, pozowane sceny, lubował się aż zanadto w sztucznym sztafażu. I ten obraz także taki jest. Sztywny, pozowany, nienaturalny. Ale prócz tego, że przejawia na wskroś akademickie cechy, zawiera w sobie jeszcze kilka, albo nawet kilkanaście fascynujących tajemnic.

      I o nich chciałem dziś pomówić, bo zetknięcie malarstwa, muzyki i historii zawsze rodzi we mnie niezwykłe inspiracje. Przyjrzyjmy się więc temu płótnu, które otwiera szczególne pole do interpretacji. 





      Na początek tytuł. Siemiradzki nadał temu obrazowi tytuł, który wywołał dość spore zamieszanie, bo wydawałoby się, że mimo swego akademickiego zacięcia, a więc dbałości o szczegół, nie sprawdził był wszystkich istotnych faktów dotyczących ówczesnej epoki i zaludniających ją person albo celowo je zniekształcił. Czy jednak rzeczywiście? Otóż oficjalnie malowidło to zatytułowane jest "Chopin grający na fortepianie u księcia Radziwiłła". 
      W istocie Chopin u namiestnika, będącego przyjacielem rodziców chrzestnych kompozytora, Wiesiołowskich, bywał. I to kilka razy. Pytanie jednak brzmi: gdzie ten koncert się odbywał? W Belinie, czy w Poznaniu? 
      Tak się składa, że książę Radziwiłł z Berlina przeniósł się na stałe do Poznania już w 1822 roku, zatem wówczas, gdy Chopin miał 12 lat. Obraz mistrza Henryka nie może więc przedstawiać pobytu pianisty w stolicy Niemiec, bo na płótnie stanowczo nie wygląda na dwunastolatka. Również znane skądinąd postaci uwiecznione w salonie są zdecydowanie zbyt dojrzałe. Można więc przyjąć, że scena ta nie przedstawia salonu berlińskiego, a raczej wnętrze pałacu przy placu Kolegiackim w Poznaniu, bo tam właśnie w 1822 roku zainstalowała się rodzina namiestnika Antoniego Henryka. Można z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że jest to rzeczywiście wnętrze salonu w dawnym kolegium jezuickim, którego reprezentacyjny charakter doskonale licował z funkcją i rolą pruskiego namiestnika w Wielkim Księstwie Poznańskim. Tym bardziej, że na stronie Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina czytamy, iż w literaturze przedmiotu przyjęto, że obraz Siemiradzkiego jest ikonograficznym odzwierciedleniem faktu pobytu Chopina w Poznaniu.

Plac Kolegiacki w Poznaniu i piękny gmach dawnego kolegium Jezuitów, który od 1822 roku, na osiem lat, stał się siedzibą księcia Antoniego Radziwiłła i jego rodziny. Czy to tutaj właśnie rozgrywa się scena koncertu Chopina dla namiestnika?
 
      Pewność pobrzmiewającą w powyższej tezie osłabia jednak pewien zawarty na obrazie szczegół. Otóż gdy przyjrzymy się uważnie, w samym centrum grupowanej sceny, w wielkim kryształowym lustrze odbija się okno, za którym, na nocnym już niebie błyszczą gwiazdy. Okno jest łukowo zwieńczone. To drobny szczegół, ale w kontekście Radziwiłła dość istotny, bo w poznańskim pałacu takich okien nie ma i nigdy nie było. Powie ktoś: "No halo! przecież to drobiazg, fantazja autora!" Być może tak, a być może nie. Malarz doskonale znał to Berlin, można też przypuszczać, że znał istniejący ciągle za jego życia tzw. Pałac Radziwiłłowski przy Wilhelmstrasse. A tak się ciekawie składa, że ten pałac właśnie ma piękne, łukowo zwieńczone okna w fasadzie frontowego piano nobile

Nieistniejący już Pałac Radziwiłłowski przy Wilhelmstraße 77 w Berlinie. 

      Istnieje więc przypuszczenie, że malarz jednak w Berlinie umiejscowił koncert Chopina. Czy to przypuszczenie da się jakoś potwierdzić, albo chociaż uprawdopodobnić? Tak. Otóż w jednym z listów Chopina z 1829 roku, adresowanym do Tytusa Woyciechowskiego, kompozytor zdradza, że książę Radziwiłł (a właściwie jego córka) zapraszał go do Berlina, do swego pałacu. 
Oznacza to, że namiestnik, mimo że od kilku już lat mieszkał w Poznaniu, nadal posiadał majątek w Berlinie i nadal przyjmował w nim znamienitych gości. Ta informacja znajduje potwierdzenie w faktach historycznych, łatwo bowiem sprawdzić, że pałac Radziwiłłów w Berlinie po 1822 roku pozostał w rękach rodziny, a konkretnie w rękach synów księcia - Wilhelma i Bogusława*.

      Przyjrzyjmy się więc obrazowi dokładniej. Oto w salonie pałacu radziwiłłowskiego, wokół fortepianu zgromadziła się liczna rodzina księcia Antoniego i przyjaciele. Nadarzyła się bowiem okazja, aby wysłuchać recitalu genialnego, dobrze już wówczas znanego na salonach pianisty - Fryderyka Chopina. Ten młody, zaledwie dziewiętnastoletni człowiek, ponownie przyjął zaproszenie księcia i z radością zagrał w jego domu. Nie bez znaczenia był również fakt, że wśród obecnych była kobieta, która darzyła go dość szczególną atencją, a i on nie był jej w tym specyficznym uczuciu dłużny. Tą kobietą była starsza o siedem lat od Chopina Eliza Fryderyka Luiza Radziwiłłówna, córka księcia. Na obrazie to ta piękna i delikatna istota oparta o fotel, w którym zasiada jej ojciec. Wpatrzona jest w pianistę jak w obrazek. Nie powinno to dziwić, sama była artystką, muzykiem i grafikiem o wielkim talencie. To przecież jej zawdzięczamy pierwszy w ogóle portret Chopina - wówczas jeszcze szesnastoletniego. To ona, przy akompaniamencie Fryderyka, śpiewała fragmenty Fausta do muzyki skomponowanej przez swego ojca. Grała też na fortepianie i harfie. Była poza tym jedną z najpiękniejszych kobiet swojej epoki. W 1821 roku, podczas występu w przedstawieniu dworskim żywych obrazów według sztuki Tomasza Moore'a Raj i Peri, Eliza, odtwórczyni głównej kobiecej roli została okrzyknięta najpiękniejszą damą pruskiego dworu.


Wydaje się, że ta dziewczyna o delikatnej urodzie, obdarzona niezwykle mądrym i ciepłym spojrzeniem przepięknych oczu, mogłaby uchodzić za piękność również i dzisiaj. Kiedy patrzy się na ten wizerunek nie można dziwić się, że w swoich czasach uchodziła za jedną z najurokliwszych niewiast w kraju.


      Z księżniczką Elizą wiąże się dość ciekawa historia trwającego osiem lat romansu. Jej wybrankiem był niejaki Wilhelm Hohenzollern. Tak, ten sam, który w 1861 roku zostanie królem Prus, a w 1871 cesarzem Niemiec. Młodsza o sześć lat Eliza była jego wielką młodzieńczą miłością. Poznali się już w 1815 roku, właściwie jeszcze jako dzieci. Ich związek trwał aż do 1826 roku. Niestety bezlitosne dynastyczne prawo pruskie zakładało, że żoną pretendenta do pruskiego tronu może być tylko kobieta z królewskiego rodu. Nic nie pomogły genealogiczne zabiegi księcia Antoniego mające na celu wychwycenie w książęcym drzewie rodowym królewskich korzeni, na nic zdały się zabiegi Fryderyka Wilhelma u cara Aleksandra w celu adopcji Elizy przez władcę Rosji. W czerwcu 1826 roku Fryderyk stanowczo zażądał od syna zerwania zaręczyn i pozostawienie Elizy. 

      Na obrazie Siemiradzkiego widzimy ją już kilka lat po rozstaniu. Ostatni raz Eliza widziała się z Wilhelmem kilka miesięcy wcześniej, mam nawet wrażenie, że ślady tego nieszczęśliwego związku widać dokładnie na dziewczęcej twarzy. Księżniczka nigdy już nie związała się z nikim innym i zmarła na gruźlicę w wieku 31 lat. Podobno na zawsze pozostała w sercu Wilhelma, nawet po jego ślubie z Augustą Saską, co królowa miała mu za złe do końca życia. Nic dziwnego, skoro portret Elizy do śmierci Wilhelma, czyli do roku 1888 stał na cesarskim biurku. 

      Druga córka księcia, Wanda, to ta równie piękna kobieta w zielonej sukni, siedząca na szezlongu tyłem. Była młodsza od siostry, ale Chopin zdawał się traktować je z jednakową atencją. Nazywał je "dwiema Ewami". Wandzie dawał lekcje gry na fortepianie w Antoninie, wiejskiej rezydencji Radziwiłłów. Zabawnie, ale i z podziwem, pisał o niej w listach do Tytusa Woyciechowskiego: "Młode to, 17-cie lat - ładne i dalipan, aż miło było ustawiać paluszki. Ale żart na stronę, wiele ma prawdziwego czucia muzykalnego, tak że nie trzeba gadać: a tu crescendo, a tu piano, a tu prędzej, a tu wolniej, i tak dalej."  

      Warto jeszcze zwrócić uwagę na dwóch młodych mężczyzn stojących w drzwiach salonu. Kim jest szczupły młodzian z prawej, trudno dociec, ale ten stojący frontem mężczyzna w sile wieku, to z całą pewnością kompan podróży Chopina do Berlina, profesor zoologii, niezwykle światły człowiek - Feliks Paweł Jarocki. Zasłużony ten badacz był właśnie w trakcie redagowania swojego monumentalnego 6-tomowego dzieła - podręcznika do zoologii. Jego obecność tutaj jest ze wszech miar uzasadniona. Towarzyszył Chopinowi podczas jego podróży do stolicy Niemiec, poza tym jest człowiekiem nauki i - jak sądzę - z innymi, podobnymi sobie, zamierzał się spotkać. 

      Albowiem na koncercie jest jeszcze ktoś. I jego obecność może być drugim dowodem na to, że scena przedstawiona przez malarza nie rozgrywa się w Poznaniu, a w Berlinie jednak. Tą postacią jest mężczyzna po prawej stronie, wsparty na ręce, zamyślony i zasłuchany. To nikt inny, tylko jeden z najświatlejszych ludzi epoki, największy chyba umysł Europy, człowiek, a którym mówi się, że był ostatnim w dziejach ludzkości, który ogarniał rozumem całość nauk przyrodniczych - Alexander von Humboldt. 

      Chopin poznał Humboldta rok wcześniej na spotkaniu z niemieckimi ludźmi nauki. Naukowiec zrobił na Chopinie bardzo dobre wrażenie. W liście kompozytora do rodziców i sióstr (z września 1828 r.) przedstawiany jest w jak najlepszym świetle, jako człowiek przewyższający pozostałych członków towarzystwa naukowego (których notabene nazwał "karykaturami uczonych") o klasę.

      Napisałem powyżej, że obecność Humboldta na koncercie dowodzi, że to Berlin. Oczywiście to także nie jest argument niezbity - Humboldt bowiem jeszcze w 1829 roku wybrał się na wschód i bawił w Moskwie, później zaś  Petersburgu, o czym wiemy z pamiętnika niejakiej Heleny Szymanowskiej, późniejszej szwagierki Mickiewicza (swoją drogą historia rodziny Szymanowskich to oddzielna, równie fascynująca opowieść - ale o tym kiedy indziej). Oznacza to, że mógł być przejazdem i w Poznaniu, jednak jest mało prawdopodobne, aby doszło wówczas do spotkania na koncercie w tak zacnym gronie.

Aleksander von Humboldt w pamiętniku młodziutkiej Heleny Szymanowskiej jawi się jako niepospolity umysł, wielki admirator poezji Mickiewicza. Rzeczywiście, był pierwszym, który propagował twórczość naszego wieszcza w Niemczech.


      Na wyłożonej wzorzystą tapetą ścianie wiszą dwa portrety. Można sądzić, że przedstawiają przodków Radziwiłła, ale to wcale nie jest takie oczywiste. To znaczy nie muszą przedstawiać przodków bezpośrednich, czy też antenatów w linii prostej. Niewątpliwie jednak, ponieważ jest to ściana kominkowa, albo inaczej lustrzana, a więc najbardziej reprezentacyjna w salonie, można się domyślać, że portrety należą do najznamienitszych przedstawicieli rodu. Mężczyzna z prawego portretu łudząco podobny jest do jednego z najbardziej zasłużonych Radziwiłłów rodu pieczętującego się herbem Trąby - Karola Stanisława Radziwiłła zwanego "Panie Kochanku". 

Portret Radziwiłła "Panie Kochanku" autorstwa Konstantego Aleksandrowicza (malarza hojnie sponsorowanego przez Radziwiłłów). Nie ma żadnej wątpliwości, że namalowany przez Siemiradzkiego konterfekt Radziwiłła na ścianie kominkowej berlińskiego pałacu jest wierną kopią tego najbardziej znanego wizerunku księcia. 

      

      Malarstwo XIX-wieczne to zjawisko niezwykle złożone. Zawierające w sobie moc faktów, skojarzeń, konotacji, nawiązań i tropów. Patrząc na obraz Siemiradzkiego można odnieść nawet wrażenie, że najmniej istotną jest tu forma, a na pierwszy plan wysuwa się przede wszystkim złączenie ulotnych, ale dostrzegalnych zjawisk z pogranicza historii, polityki i sztuki. Wymowa tego dzieła jest jasna i klarowna. Powstałe w czasie zaborów płótno najbardziej jak to tylko możliwe i na tyle, na ile pozwalała akademikowi wierność faktom, skupia w sobie ogrom polskich i patriotycznych symboli począwszy od samego księcia Radziwiłła, z którym wiązano wielkie nadzieje na odrodzenie państwa, poprzez jego rodzinę, Chopina, który do dziś jest uosobieniem, symbolem polskości wśród zaborczej nocy, aż do takich niuansów jak obecność Humboldta w zastępstwie drugiego ikonicznego symbolu polskości - Mickiewicza, czy polśniewającego nad głową księcia Antoniego orderu Orła Białego na piersi portretowego przodka. Wszystko to musiało mieć i na pewno miało dla podziwiających go Polaków niezwykłe znaczenie.  

      Obraz Siemiradzkiego znamy tylko z kopii i reprodukcji. Oryginał, zamówiony u mistrza przez poznańskiego wydawcę i księgarza, Karola Kozłowskiego, zaginął w 1917 roku, po śmierci właściciela. Ostatnim miejscem pobytu obrazu było mieszkanie Kozłowskiego przy ulicy Długiej w Poznaniu. Co się z nim stało, nie wie nikt. Ale ciągle tli się nikła, blada nadzieja, że skoro jego zniknięcie nie zbiegło się z żadnym katastrofalnym w skutkach wydarzeniem, nie spłonął, nie zniszczał pod gruzami, być może jednak dzieło przetrwało i kiedyś w końcu, ku naszej radości się odnajdzie.   

______________________

* Aby było jeszcze zabawniej, lub raczej by zaciemnić obraz jeszcze bardziej, warto zauważyć, że na stronie internetowej Muzeum Historii Polski obraz ten (w wersji czarno-białego sztychu) opisany jest jako "ostatni warszawski koncert Chopina w salonie Antoniego Radziwiłła" (sic!).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

BUNTOWNICY KULTURY

Cz. I -  Zaczyn fermentu       Bunt jest przyrodzoną cechą dojrzewania. Jest też cechą charakterystyczną dla okresu przejścia, a więc zj...