środa, 24 czerwca 2020

Dalekie echa Witruwiusza


czyli 

o tym, jakim jestem durniem.


      Jakiś czas temu miałem okazję być na spotkaniu autorskim z Filipem Springerem. Promował swoją nową (wówczas) książkę "Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast". Na tym spotkaniu - bardzo tłumnym zresztą, co wspaniale świadczy o dużym zainteresowaniu i gremialnej trosce o wygląd naszego otoczenia - pan Filip przedstawił między innymi swoje spojrzenie na kilka miast średniej wielkości. Pamiętam, że w samej książce pojawiły się dwa miasta bliskie mi szczególnie. Opisywał był je z niezwykłą estymą, zupełnie, jakby znał je dużo lepiej niż tylko po jedno- lub dwukrotnej wizycie. Ale opisywał je w sposób szczególny. W ogóle pan Springer ma do architektury podejście bardzo szczególne. Przyznam, że nie zawsze dla mnie zrozumiałe. Potrafi bowiem - tak jak na przykład w swojej "Wannie z kolumnadą" - słusznie wieszać psy na koszmarnej, przybyłej stosunkowo niedawno, nie wiadomo skąd modzie pokrywania fasad komunistycznych blokowisk krzykliwymi barwami, a jednocześnie zachwycać się nie do końca udanymi projektami, które są po stokroć gorsze od chorych na "pastelozę" bloków z wielkiej płyty.

      Kiedy mówię o "nie-do-końca-udanych-projektach" mam na myśli, rzecz jasna te, które już zostały zrealizowane i istnieją w przestrzeni publicznej. Mam też na myśli i to, że ich "niedokońcaudaność" jest bolesna właściwie tylko dla mnie i dla paru innych jednostek, które - tak jak ja - patrzą na nie ze zgrozą (albo nie patrzą w ogóle, bo już nie mają sił). Podczas gdy przygniatająca większość albo wyraża tymi projektami zachwyt, albo przynajmniej milczy, a milczenie to nie jest, bynajmniej, znaczące. 

      I tak doskonałym przykładem takiego projektu architektonicznego może być powstały nie tak znowu dawno temu gmach szczecińskiej filharmonii. W swej książce "Księga zachwytów" Filip Springer budynkowi poświęcił cały rozdział. I rzeczywiście jest to rozdział szczerze przepełniony zachwytem. I czymś jeszcze. Czymś, co charakteryzuje całe środowisko architektów i projektantów. Ale o tym za chwilę. Najpierw przyjrzyjmy się samemu budynkowi.


      Nie będę go opisywał, bo szanuję inteligencję Czytelników i ufam im, że widzą to samo co ja. 

      W oczy rzuca się szczególny podział architektoniczny bryły, gdzie kilka związanych ze sobą, choć pozornie oddzielnych bloków zwieńczonych jest stromymi niby-dachami, ma sprawiać wrażenie stojących bezładnie szczytami do ulicy kamienic "tak bardzo szczecińskich" w swym charakterze. Jest to nawiązanie do tzw. kontekstu miejsca. 
      Tutaj winien jestem Czytelnikom pewne wyjaśnienie. Otóż architektura współczesna rządzi się swoim własnym, szczególnym kodeksem opartym na paru uchwalonych w XX wieku dokumentach, z których niezwykłą estymą darzy się Kartę Wenecką i Kartę Waszyngtońską. Te dokumenty będące swoistym dekalogiem architektów (są też inne, ale dziś dotknę tylko tych) stanowią świętą biblię zasad i architektonicznego porządku XXI wieku. 
      Otóż jedną z zasad określonych w Karcie Waszyngtońskiej jest zasada kontekstu miejsca (art. 10). Jest to prosta wytyczna, która na architekta nakłada obowiązek projektowania w taki sposób, aby przyszły lub rewitalizowany budynek uwzględniał warunki historyczne, społeczne i architektoniczne miejsca, w którym stanie. Mówiąc innymi słowy projekt ma się komponować z tym, co go otacza (dla sprawiedliwości zaznaczę jeszcze, że wiem, iż Karta Waszyngtońska dotyczy założeń zabytkowych, ale szacunek dla kontekstu tak miejsca, jak i czasu, jest obecnie ogólnie przyjętym i słusznie uznanym trendem, zatem nazwa karty niczego nie zmienia).

      Kiedy patrzymy na filharmonię od strony ulicy Matejki (na zdjęciu powyżej) nic nam nie przeszkadza. Mamy tu do czynienia z projektem - i to trzeba przyznać - spokojnym i nie nad wyraz krzykliwym. W otoczeniu drzew, tuż przy szerokiej ulicy... 



      Od strony skrzyżowania Matejki z Małopolską obraz nieco się zmienia. Nabiera dynamizmu i zaczyna niepokoić. Czy dlatego, że w tle widzimy majaczący nieśmiało, historyzujący gmach komendy policji? Czy dlatego, że nagle zaczyna do nas docierać, że kontekst miejsca został tutaj tak jakby pominięty? 
      Więcej. Kiedy patrzymy na budynek właśnie z uwzględnieniem tego nieszczęsnego kontekstu, dostrzegamy, że o ile sam w sobie posiada niezwykły potencjał, o tyle w zestawieniu z środowiskiem zastanym wydaje się jakby był żywcem wyjęty z niedokończonej gry komputerowej, a obserwator, który niebacznie zaszedł w te strony, nagle odnosi wrażenie, jakby znalazł się gdzieś na końcu planszy, tam, gdzie twórca nie zadbał ani o teksturę, ani o kolor, a i interakcji nie ma tu żadnej. 
      Dbałość o kontekst nie jest moim wymysłem. To architektoniczny fetysz, ale fetysz, który - jak widać powyżej - traktowany jest bardzo instrumentalnie. Jeśli służy zaspokojeniu ambicji - stawia się go na pierwszym planie, jeśli zaś przeszkadza - pomija się go zupełnie. 

Czasem też dokonuje się tego w bardzo przewrotny i obłudny sposób, próbując wmówić gawiedzi, że kontekst i tradycja miejsca jednak zostały zachowane, chociaż każdy, średnio bystry obserwator widzi coś innego.


      Filharmonia w Szczecinie została wpisana w pewien kulturowy krajobraz. Tak przynajmniej twierdzą autorzy projektu. Wiele dałbym za to, aby się dowiedzieć, na czym to "wpisanie" polegało. Biorąc pod uwagę fakt, że obok stoi typowy dla architektury Szczecina historyzujący gmach komendy policji, nieopodal modernistyczny i neorenesansowy zespół budynków przychodni lekarskiej, to wpisanie musi mieć jakiś inny wymiar, bo zwykłego tu nie widzę. Warto jeszcze zaznaczyć, że widoczna na powyższej fotografii cerkiew św. Mikołaja wzniesiona została w 2011 roku, a więc dokładnie w tym samym roku, w którym przystępowano do realizacji zwycięskiego projektu na filharmonię. Cerkiew pobudowano na planie krzyża greckiego, w stylu bizantyjskim, choć bardzo oszczędnym, to jednak czytelnym nad wyraz. Jak więc widać projektowanie wcale nie musi oznaczać konieczności forsowania ekstrawagancji. 

      Zastanawiam się, co byłoby, gdyby zamiast tego przedziwnego, choć obsypanego deszczem nagród, tworu architektonicznego jakim jest budynek filharmonii, postawić coś, co przynajmniej w minimalnym stopniu nawiązywałoby do tradycji miejsca. Zastanawiam się, czy w ogóle brano to pod uwagę. 

   Spróbujmy odwiedzić to miejsce w czasie, kiedy funkcjonowała jeszcze prawdziwa, niezniekształcona myśl architektoniczna (czytaj: niedwuznaczne rozumienie kontekstów), zamysł i smak. 


      W 1883 roku w miejscu dzisiejszej filharmonii zbudowano budynek z przeznaczeniem na tzw. Konzerthaus. Ten historyzujący gmach z czytelnym podziałem poziomym i czystą rytmizacją pionową może się oczywiście nie podobać. Kwestią gustu będzie, czy stanie się on dla kogoś absolutną oczywistością na właściwym miejscu, czy raczej przysadzistym gmaszyskiem (tak określił go Filip Springer w swojej "Księdze zachwytów"). Ale tak naprawdę nie do końca będzie to sprawa gustu. 

      Architektura bowiem nie jest tylko kwestią zwykłego widzimisię. Dyskusji nie podlega zapewne użycie takiego a nie innego koloru, bo ten rzeczywiście oceniany jest w zależności od preferencji, ale nie jest prawdą, że kształt (mówiąc najogólniej) podlega takim samym kryteriom. 
      Od czasów Witruwiusza mamy do czynienia z kanonem architektonicznym (tak, właśnie, z kanonem, skodyfikowanym zbiorem zasad), gdzie obok siebie sytuowane są firmitas, czyli solidność, utilitas, czyli użyteczność i venustas, a więc piękno. Żeby jednak móc przyjąć za wartości te trzy kryteria, należy je przede wszystkim zdefiniować. I o ile z definicją solidności i użyteczności nie ma problemu, o tyle z pięknem do dzisiaj jest. I to spory, bo do dzisiaj, a właściwie szczególnie dzisiaj, pojawiają się mądrale, którzy plotą trzy-po-trzy o "sprawie gustu", "pięknu jako zjawisku względnym", czy jakimś bzdurnym "subiektywizmie postrzegania estetycznego". 

      A przecież to nieprawda. Całe tysiąclecia istniał obiektywny kanon zawierający nie tylko zasady architektonicznego rytmu, rymu i akcentu, ale i czysto matematyczne - a więc tak obiektywne, jak się tylko da - zasady złotego podziału, złotej spirali, czy symetrii. 
To wszystko obecnie obracane jest wniwecz, to wszystko wyrzuca się do kosza w imię architektonicznej wolności i projektanckiego indywidualizmu, który jest dzisiaj omalże bożkiem. 


      Budynek Konzerthausu jest być może nieco masywny, ale nie może być inny, skoro zawiera w sobie nie tylko wielką salę koncertową z widownią, ale i małą salę koncertową, reprezentacyjny westybul, siedem dużych sal związkowych (budynek był siedzibą towarzystw kupieckich i cechowych) oraz restaurację, kawiarnię, salę bilardową i trzy klatki schodowe, nie mówiąc o pomieszczeniach technicznych. 
      Tym bardziej zadziwia subtelność, z jaką ten spory gmach został zaprojektowany. Mamy więc charakterystyczne, dzielone łukowo, boniowane przyziemie, mamy też piętro w formie reprezentacyjnego piano nobile, a wszystko zwieńczone mansardowym dachem z tympanonem w osi centralnej od strony ulicy.    
      To piękno, które zawarte było w architekturze dawnej, zostało spisane na straty. I nie mówię tylko o tym konkretnym przypadku Konzerthausu, ale o ogólnej tendencji do stawiania budynków, które cechują się bardziej indywidualnym rysem projektanta, niż związkiem z otaczającą rzeczywistością.*

      Ale przecież architektoniczne zło idzie dalej, nie poprzestaje na tym nieszczęsnym indywidualizmie, powodującym, że w czasach obecnych nie mamy żadnego konkretnego stylu, a tylko masę oryginalnych, niepowtarzalnych projektów. Otóż dzisiejsza architektura stała się dziedziną intelektualną. Z dyscypliny wybitnie artystycznej przepoczwarzyła się w elitarną niszę ludzi tworzących gmachy o ukrytych znaczeniach, zawoalowanych symbolach i znakach, które dopiero trzeba odczytać. Nie jest już więc tak jak kiedyś, że wystarczyło spojrzeć na budynek i miało się pewność, że jest albo budynkiem użyteczności publicznej, bo w jego fasadzie przeważają elementy neorenesansowe lub klasycystyczne, albo budowlą sakralną, bo posiada wieże i jest na planie krzyża, albo wreszcie willą fabrykancką na peryferiach, bo zaprojektowano ją w stylu Cottage
      Nie, dziś już nie ma tak łatwo. Dziś budynki muszą skrywać swoje przeznaczenie, muszą umykać jednoznacznym klasyfikacjom, muszą zazdrośnie strzec swych tajemnic, tak, jakby ich istota miała być przeznaczona tylko dla wybranych. Czasem nawet oszukują, tak jak rzeczony gmach filharmonii, gdzie z zewnątrz widzimy proste ściany w kolorze sterylnej bieli sugerującej szpital, zwieńczone stromiznami dachów sugerujących z kolei kamienice. 



Pierwotna bryła Domu Koncertowego, przed przebudową w latach dwudziestych XX wieku była jeszcze bardziej wyrazista. Szlachetna, mimo bogatego wystroju stonowana, czytelna ze wszystkich stron. 

      Ale jest jeszcze coś. Drobiazg, który drażni mnie i irytuje szczególnie. Filip Springer pisze w swojej "Księdze zachwytów", że filharmonia szczecińska jest gmachem wymagającym, bo taki jest charakter muzyki wykonywanej wewnątrz. Pisze także, że nie schlebia prostym gustom i nie idzie na kompromisy. Te banały i górnolotne określenia stosowane są bardzo często przez autorów krytykowanych projektów, a także przez ich admiratorów, po to, aby wykazać intelektualną niedojrzałość krytyków. Twierdzą oni: "Jeśli komuś nie podoba się mój projekt, nie oznacza to, że jest on zły, ale raczej że to krytyka nie dorosła do jego wielkości". 
      Te nieustanne pouczenia i strofowanie, że musimy się jeszcze wiele nauczyć, że krytyka tych dzieł dowodzi naszej ignorancji i jest konsekwencją niewyrobienia estetycznego, to wszystko jest już tak żałosne, że nie dziwię się, iż na jednym z zebrań w ramach konsultacji społecznych, na których omawiano celowość zastosowania jakiegoś koszmarnego nowoczesnego projektu, pewien słuchacz, nie mogąc już znieść tych połajanek pana architekta forsującego projekt, wstał i powiedział krótko a dobitnie:"Szanowny panie, chciałbym panu zakomunikować, że nie ma pan wyłączności na wiedzę o pięknie. Proszę nas nie traktować jak bandy kretynów i nie patrzeć na nas z góry. Pośród nas, tutaj zebranych, jest co najmniej trzech dyplomowanych malarzy, dwóch grafików i cała rzesza utytułowanych fotografów. Jeśli sądzi pan, że wie o estetyce więcej niż oni, to powiem panu, że różnica między nimi a panem polega tylko na tym, że oni nie potrafią obliczyć dopuszczalnego obciążenia betonowego stropu. To jest cała pana wyższość." 

      Dawna architektura razi i męczy dzisiejszych architektów. Czy dlatego, że dzisiaj nikt już nie potrafi tak projektować? Nie wiem, może raczej dlatego, że architektura okazała się świetnym sposobem na realizację siebie. Ale jeśli pomyśleć, łatwo dojść do wniosku, że to ostatnie jest w pewnym sensie rażącym sprzeniewierzeniem się głównym zasadom dyscypliny jaką jest architektura, a więc służebności i konieczności działania dla dobra ogółu. Powstaje coraz więcej projektów złych, niepokojących, budzących niesmak...
      Przykład Filharmonii im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie jest przykładem jednym z wielu. Nie jedynym, bynajmniej. Podobnie sprawa ma się z innymi, głośnymi projektami, takimi jak gmach opery w Krakowie, Biblioteka Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, budynek mBanku nad Brdą w Bydgoszczy, czy krakowska Cricoteka.

A ja ciągle szukam tutaj kontekstu miejsca...

      Im dłużej patrzę na ten projekt, im dłużej wpatruję się weń z uporem, tym dobitniej dociera do mnie smutna prawda, że skoro ktoś zaprojektował ten twór, ktoś inny to zatwierdził w konkursie, a jeszcze ktoś inny postawił, to znaczy, że wszystko jest w porządku i że to ja tak naprawdę jestem bezczelnym durniem.
Bo się nie znam, bo jestem ignorantem, bo nie mam wrażliwości.
No i dlatego, że bezczelnie cytuję zapomniane, choć przecież ciągle obowiązujące zasady.

______________________________________________

* Przykładów mamy aż nadto. W moim mieście doszło nawet do szczególnej eskalacji tego zjawiska. Na obrzeżach historycznej zabudowy składającej się z osiemnastowiecznych domów mieszczańskich i fabrykanckich kamienic, zabudowy wpisanej do rejestru zabytków jako zwarty zespół urbanistyczny, pewne biuro projektowe postawiło nowoczesny aluminiowo-klinkierowo-szklany gmach, wyglądający jak piętrowy szalet, który w żaden sposób nie uwzględniał kontekstu miejsca. Tłumaczono to tym, że sam budynek-koszmarek stoi poza obszarem zabytkowym (po drugiej stronie wąskiej ulicy!), więc kontekst go nie obowiązuje.
      Kilka miesięcy później inna firma, dokładnie naprzeciw budynku-koszmarka, ale już w ścisłym obrębie zabytkowego kompleksu, postawiła swój nowy, bliźniaczo podobny klinkierowy dramat. I tym razem protesty niezadowolonych a zatroskanych o kształt miasta zostały oddalone. Dlaczego? Bo nowy budynek nawiązywał do kontekstu... postawionego rok wcześniej szklanego "szaletu" z naprzeciwka!
Taktyka spalonej ziemi. Ot co.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

BUNTOWNICY KULTURY

Cz. I -  Zaczyn fermentu       Bunt jest przyrodzoną cechą dojrzewania. Jest też cechą charakterystyczną dla okresu przejścia, a więc zj...