wtorek, 2 czerwca 2020

Światło nieoczywiste




      Gdybym chciał powiedzieć jaki malarz jest moim ulubionym, miałbym zapewne kłopot z wybraniem jednego spośród wszystkich tych, których darzę estymą i których obrazy są dla moich oczu i duszy balsamem. Choć dostrzegam ponadczasowe piękno płócien Rembrandta, Rubensa, czy Canaletta, choć uwielbiam wprost realistyczne aż do bólu obrazy Reggianiniego, Leightona i Czachórskiego, bo zabierają mnie w podróż do kolorowego świata mojego ulubionego stulecia (obiecuję o nich osobny wpis), to jednak moje serce jest po stronie tych artystów, którzy opisywali świat w sposób nie do końca rzeczowy, ale i nieprzesadnie symboliczny, którzy ukazywali w naturze rzeczy drugie dno, nieco inną stronę rzeczywistości, którzy wreszcie przedstawiali tę rzeczywistość w taki sposób, że dopiero wówczas możemy w niej dostrzec ukryte, wcześniej niewidziane piękno. Zapewne w tym gronie znaleźliby się Monet, Gotsch, na pewno Fałat i trochę Vermeer, ci ostatni dla ich fascynacji światłocieniem. Z całą pewnością przywołałbym niektóre prace Mehoffera, kilka płócien Courbeta i wszystkie chyba Prerafaelitów... 
A jednak dziś chciałbym zatrzymać się nad jednym artystą, który - choć dobrze nam znany - tak naprawdę postrzegany jest w nieco zniekształconej perspektywie.

      Aleksander Gierymski - bo o nim mowa - jawi nam się przede wszystkim jako malarz (oczywiście na wskroś polski i narodowy) uwieczniający przede wszystkim biedę i szarą rzeczywistość mazowieckich miast i jeszcze większą biedę małopolskich wsi. Jego nadwiślańskie pejzaże i sceny rodzajowe oraz pełne spokoju i nostalgii zapisy wiejskiej nędzy są na ogół znane. Wszyscy widzieli Piaskarzy, Pomarańczarkę, czy słyszeli o sensacyjnie wręcz odnalezionym Chłopcu niosącym snop. Rzeczowe, rzetelne, dziennikarskie wręcz malarstwo. Ot, chciałoby się rzec: taki zwykły Gierymski...

       Ja jednak chciałbym skupić się dziś na obrazach zazwyczaj pomijanych i rzadko nawet z naszym geniuszem pędzla kojarzonych. Obrazach będących czymś w rodzaju kroniki podróży po miastach zachodniej Europy, obrazach, które w szczególny sposób rzucają światło na Gierymskiego, o jakim mówimy bardzo rzadko. Albo wcale. Oczywiście kompozycje te z kroniką sensu stricto niewiele mają wspólnego (Gierymski po Europie nie podróżował w sensie turystycznym), a obrazy jego powstały przecież w oderwaniu od siebie i nie zachodzi pomiędzy nimi żaden prawie związek. Jedyną bowiem cechą, która tajemniczo, podskórnie łączy te dzieła jest... światło.
      Mogłoby się to wydawać nieco dziwne, a nawet trochę komiczne, przecież malarstwo z definicji nie jest niczym innym jak zatrzymywaniem światła na płótnie. To prawda, jednak Gierymski w dziedzinie zatrzymywania światła na płaszczyźnie poszedł znacznie dalej niż wielu innych. Jego światło jest szczególne.


      W odróżnieniu od innych malarzy, młodszy z Gierymskich nie bał się światła sztucznego. Dostrzegał w nim tajemniczość i jakiś nie do końca określony pierwiastek intrygującej nienaturalności. Widać to doskonale na powyższym obrazie z roku 1890 zatytułowanym Ulica w Rzymie. Światło, które zalewa nocną ulicę wielkiego miasta nie ma naturalnej, ciepłej barwy słonecznej. Mimo zastosowania obiektywnie ciepłej palety z przewagą złocieni i szafranu w centrum kompozycji oraz ochry i ugru na peryferiach, mamy tu chłodny, suchy obraz naładowany jakąś intensywną "elektrycznością" unoszącą się w powietrzu. Co więcej - mimo, że na całym obrazie głębokie cienie stanowią zaledwie piątą część kompozycji, cała scena, której wymowę wzmaga jeszcze pustka samej ulicy, jawi się jako bardzo mroczna, tajemnicza i niepokojąca. 



      Podobny, choć chyba jeszcze bardziej niesamowity efekt pojawił się na innym płótnie mistrza Most w Monachium. Pomijając podobieństwo rodzajowe (pora dnia, kobieta z parasolką), dostrzegamy na tym obrazie niezwykłe połączenie dwóch rodzajów oświetlenia - naturalnego, widocznego na gasnącym, wieczornym niebie i sztucznego, dominującego, bezwzględnie pochłaniającego mrok i wydobywającego intensywne cienie. To, co w tej pracy rzuca się w oczy szczególnie to niewiarygodna umiejętność łączenia tych dwóch rodzajów światła (ja nigdy wcześniej i nigdy później nie widziałem u żadnego malarza takiej umiejętnej fuzji). Proszę zwrócić uwagę na bruk i na chodnik Mostu Ludwika, wyraźnie widać, że te dwie formy oświetlenia mieszają się ze sobą, a tak powstały blask nie jest ani do końca światłem latarni, ani do końca światłem dnia.   



      Ale i światło słoneczne inspirowało Gierymskiego do pracy. Szczególnie, gdy było to światło nieoczywiste. Takie, jak w obrazie Wieczór nad Sekwaną. Tutaj nie ma już latarni gazowych, jest tylko przesłonięty chmurami poblask zachodu. Gasnący dzień powoli zapada w ten specyficzny, charakterystyczny dla wilgotnych nadrzecznych obszarów błękit, czy raczej przydymiony lazur, który przekreślony jest jaśniejszą kresą czystszego nieba. Gasnące słońce jeszcze kładzie się rudymi i złotymi blaskami na falach Sekwany, ale już za chwilę wszystko spowije się w chłodnym, początkowo jeszcze srebrzystym, ale potem już tylko szarym, coraz bardziej bezbarwnym mroku.




Równie nieoczywiste a niezwykle piękne jest światło zaklęte w obrazie Jezioro o zachodzie namalowanym w roku 1900. Światło, które konkuruje tutaj z niezwykłą, emanującą z każdego zakątka płótna ciszą. Właściwie trudno powiedzieć, co jest tutaj dominujące - wrażenie szeleszczącego jeszcze w trawach, dopiero co ucichłego wiatru, czy napięcie zbliżającej się nocy? Nie potrafię odpowiedzieć. 




      Na koniec jeszcze jedno studium światła. Tym razem w pełni dnia. Ogród włoski z 1897 roku to w tym zestawieniu obraz szczególny, bo przedstawiający pejzaż ciepły, wręcz rozedrgany ciepłem leniwego południa. Krótkie cienie sugerują że słońce stoi wysoko nad aleją wspinającą się łagodnie ku cyprysowemu zagajnikowi. Jest bardzo gorąco, ziemia i liście spalone są słońcem, a nad wszystkim unosi się szary pył. Obraz jest tak sugestywny, że aż słychać suchy dźwięk grających świerszczy.

      W tych obrazach Gierymskiego jest jakaś pasja, jakiś szczególny rodzaj skupienia na rzeczach ulotnych, których natura jest niezwykle trudna do oddania, szalenie niemalarska w samym procesie, bo zbliżona do czegoś na kształt naukowego wnikliwego badania, dopiero w końcowym efekcie niezwykle malownicza. To jak praca słowem. Gierymski opisuje pociągnięciami pędzla pewien stan (często stan fizyczny, niekoniecznie stan wewnętrzny), którego odmalowanie staje się wyzwaniem dla twórcy, ale twórca ten czyni to nie tylko po to, aby zwyciężyć nad oporną materią farby, ile po to, aby wydobyć w ten sposób pewien niezwykły, niedookreślony efekt estetyczny i - co więcej - wywołać go również w widzu. 
      Światło na obrazach Gierymskiego wydobywa niewiarygodne klimaty, przywołuje nieuchwytne wspomnienia i przyciąga doskonałością. Mami i oczarowuje. Z tła staje się głównym bohaterem obrazów, stanowi ich istotę. W jakiś przedziwny, nieoczywisty sposób żyje własnym życiem.

Ot, taki zwykły Gierymski...
       

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

BUNTOWNICY KULTURY

Cz. I -  Zaczyn fermentu       Bunt jest przyrodzoną cechą dojrzewania. Jest też cechą charakterystyczną dla okresu przejścia, a więc zj...