niedziela, 7 czerwca 2020

Up-ton, down-ton, bon-ton

czyli

Walonki na salonach

(Dziś mały przedruk z sąsiedniego, nieco starszego bloga. Proszę mi wybaczyć, ale sprawa nad wyraz aktualna, pozwalam więc sobie na ten manewr, mając nadzieję, że tekst nie zdezaktualizował się przez tych kilka miesięcy zanadto.)

      We wrześniu ubiegłego roku na ekrany kin wszedł film pod tytułem "Downton Abbey". To brytyjska produkcja będąca sequelem bestselerowego serialu pod tym samym tytułem. Składający się z sześciu sezonów (jak ja nie lubię tego słowa w tym kontekście!) no więc składający się z sześciu serii, okrzyknięty kultowym, obsypany deszczem nagród serial doczekał się swego odpowiednika na dużym ekranie.



      Film i w jednej, i w drugiej wersji opowiada o losach rodziny Crowleyów, nominalnych i faktycznych dziedziców zamku Downton Abbey, położonego w samym sercu hrabstwa Grantham. To historia z początku wieku dwudziestego, która w przecudowny sposób splata ze sobą losy arystokratycznej rodziny z losami pracującej u niej służby. Naturalnie fabuła serialu rzucona została - co dla mnie, miłośnika historii, ma niemałe znaczenie - na szerokie tło społeczno-historyczne, na rozległy, burzliwy plan pełen narastających niepokojów, okrucieństw pierwszej wojny światowej i niezwykle barwnych lat międzywojnia. A przecież całą tę historię oglądamy z perspektywy spokojnej, sielankowej wręcz prowincji, zanurzonej w atmosferze omalże sennej i - mimo zawieruch dziejowych - monotonnie niezmiennej.
Wypełnionej ustalonym od pokoleń trybem codziennych obowiązków i uświęconych tradycją czynności. Wzajemnych relacji arystokratycznej rodziny i służby


      Właściwie trudno orzec, która warstwa społeczna w tym obrazie jest bardziej istotna. Chyba się nie da. Przez sześć sezonów serii losy i jednych, i drugich oglądamy z niekłamanym zaciekawieniem sekundując tak samo dostojnemu, ale nie wyniosłemu lordowi Crowleyowi, jego mądrej i pięknej żonie, trzem jeszcze piękniejszym córkom oraz wspaniałej, dystyngowanej i nieco cynicznej "starszej pani Crowley", a z drugiej strony z nie mniejszym zaangażowaniem kibicujemy kamerdynerowi - panu Carsonowi, ochmistrzyni, czyli pani Hughes, czy też ślicznej pokojówce Annie i jej ukochanemu - pokojowemu Batesowi. Nawet stojąca na najniższym szczeblu dworskiej hierarchii Daisy, podkuchenna, budzi wielką sympatię.

      Kilka miesięcy temu, w oczekiwaniu na nadchodzącą wrześniową premierę postanowiłem jeszcze raz rzucić okiem na serial, który rozbudził emocje tak szerokiej publiczności, a poziom tych emocji wywołał wśród komentatorów, krytyków a nawet socjologów i psychologów niekłamaną konsternację.
      Bo oto w dzisiejszym, demokratycznym, ze wszech miar egalitarnym świecie (albo do miana takiego tylko aspirującym), zachwyt budzi obraz pokazujący niezwykle wyraźną różnicę klasową (w hierarchii pionowej), a w dodatku różnicę, która w tym przypadku za diabła nie chce być tak potępianym przez piewców stereotypów wyzyskiem służby przez arystokrację, ale przeciwnie - pozostaje wręcz sielankową symbiozą tych dwóch światów.
A najlepsze jest, że to się ludziom podoba!
      Taki obrót spraw wszelkim krytykom o postępowej, lewicowej proweniencji, w głowie mieścić się nie może! Przedstawiany przez nich świat sprzed wieku jest bowiem absurdalnie czarno-biały, gdzie służba na usługach panów to uciskana i gnębiona klasa społeczna, która - mówiąc krótko - zasługuje na lepszy byt, świat stoi na krzywdzie tych, co mieli pecha urodzić się w czworakach, a cywilizacja nie będzie cywilizacją pokoju i równowagi tak długo, jak długo nie zapanuje symetria pomiędzy panami a klasą niższą.

      A przecież w serialu Downton Abbey wszystko to jakby wymyka się schematom i prostej proletariackiej wizji z podziałem na panów-gnuśnych-wyzyskiwaczy lud-pracujący-a-uciśniony.
Tu naraz odsłania się przed nami obraz omalże sielankowy, gdzie służba, chociaż ciągle dużo niżej w hierarchii, jest jednak przez rodzinę Crowleyów szanowana i otoczona troskliwą opieką.

      Oczywiście w serialu, prócz pewnych zjawisk natury polityczno-bytowej (wraz z wszystkimi charakterystycznymi dla niespokojnej epoki konfliktami światopoglądowymi i gorąco komentowanymi teoriami społecznymi - także tą socjalistyczną), niezwykle istotną rolę odgrywa też specyficzny, hipnotyzujący wręcz klimat emanujący z ekranu już od pierwszych scen.

      Ano właśnie...
Można przypuszczać, że większość widzów zakochanych w serialu dała się porwać urokowi bogactwa, urody, klasy i szyku wyższych sfer doskonale ukazanych w filmie (i świetnie w dodatku zagranych). Pewnie trochę tak. Może nawet bardziej niż trochę.



      Ja oczywiście nie mam nic naprzeciw, sam zachwycony jestem przepychem wnętrz, architekturą, smakiem i przede wszystkim obecnymi w każdej scenie - tak często wyszydzanymi przez kompletnych ignorantów - manierami najwyższej próby.

      Otóż to! Myślę, że tu jest sedno sprawy.
To właśnie dwa pierwsze sezony dwie pierwsze serie pozwoliły mi najpierw odczuć, a potem zrozumieć, coś, co było dla mnie od długiego czasu kwestią bolesną i dojmującą, a czego dotąd nie potrafiłem zdefiniować. Tym czymś jest kontrast. Niewiarygodna różnica między światem sprzed stu lat, a światem dzisiejszym. Totalna przepaść pomiędzy standardami nowoczesnego, technologicznie kosmicznego, wolnego, tolerancyjnego (no, wręcz doskonałego!) XXI wieku, a normami zapyziałej, zacofanej retro-prowincji, gdzie nawet służba herbatę pije z delikatnych filiżanek.

Śniadanie służby. I każde słowo zbędne.

      Asynchron, dysonans, szok kulturowy. I przemożne poczucie tkwienia w jakiejś absurdalnej rzeczywistości pełnej chamstwa, prostactwa i równającej w dół kultury proletariackiego egalitaryzmu  (jeśli w ogóle można to nazwać mianem "kultury") - wrażenie, które jeden z moich znajomych ujął dosadnie, acz bardzo barwnie: "ubłocone walonki na parkietach salonu".

      Zaryzykuję tu stwierdzenie, które zapewne przywołanych kilka akapitów wyżej admiratorów socjalistycznej republiki całego świata może urazić, ale uczynię to, bo wydaje mi się ono do bólu prawdziwe i absolutnie uzasadnione.
Świat pełen jest chamstwa. A skoro pełen jest chamstwa, siłą rzeczy pełen jest też chamów. I to te chamy, ludzie kompletnie wyzbyci jakichkolwiek cywilizacyjnych hamulców, jakiejkolwiek samokontroli, te prostaki bez wychowania i ogłady zostały kiedyś, jakiś czas temu, w sposób bezprzykładny, perfidnie oszukane. Wmówiono im, że salony są również dla nich, przekonano, że panuje liberté, égalité, a do tego fraternité, zatem wolno im, a nawet wskazane jest, żeby korzystali z tego wszystkiego, co do nich niekoniecznie należyI oni korzystają. Na swój własny, chamski, bezczelny, ubłocony sposób.

      To przejmująco bolesne wrażenie towarzyszy mi już od dawna, obecne jest w moim świecie tak powszechnie, że powoli zacząłem się nań uodporniać. To znaczy przestałem dostrzegać. Prostactwo, wulgarność, bezpardonowy egoizm, brak wyczucia w doborze słów i ubrania... Od jakiegoś czasu - teraz zdaję sobie z tego sprawę - powoli znieczulałem się na ten dookolny chłam obyczajowy.
I dopiero serial "Downton Abbey" w dość brutalny sposób obudził mnie z tego snu, wytrącił z odrętwienia i przywołał do porządku.

Pokojowy i pokojówka na urlopie. Doprawdy? A ja mam jakieś dziwnie mocne przeświadczenie, że dzisiaj nawet premier środkowoeuropejskiego kraju biegałby po plaży w szortach.
      Bo czyż nie doświadczamy tego na własne oczy? Obyczaje - choćby te tyczące ubioru - upadły już bardzo nisko, nie dbamy o swój wizerunek, równamy w dół odrzucając elegancję, lub rezerwując ją tylko na szczególne okoliczności, takie jak ślub, wizyta w galerii (wystawowej rzecz jasna), kościele czy filharmonii.
Ale i nawet to już nie!

      Nie waham się nazywać tego barbaryzacją naszej przestrzeni publicznej, bo nią jest! I nie uważam, bynajmniej, żeby było to określeniem zbyt ostrym czy niesprawiedliwym. Brak wyczucia, smaku, czy taktu opanowuje naszą rzeczywistość coraz bardziej. Wystarczy się rozejrzeć dokoła.

      Ulice pełne są dziewczyn z odsłoniętymi brzuchami i pośladkami, facetów w krótkich spodenkach, niczym przedszkolaki i w japonkach (jedno i drugie - bo gorąco!), rozchełstanych, niedoubranych, pomiętych, brudnych... Co ja mówię "ulice"! Ta barbarzyńskość, w imię jakiejś bezczelnej a absurdalnej wolności, zaanektowała już nawet muzea, teatry i kościoły!

      Ostatnio na spektaklu teatralnym (nie, to nie był teatr nowoczesny, a raczej zabytkowy, ponad stuletni, piękny eklektyczny budynek z czasów Franciszka Ferdynanda Habsburga), o godzinie 19.00 na widowni było tylko dwóch mężczyzn w marynarkach, słownie: dwóch! A widownia pełna.

      Dlaczego mnie to tak dotyka? Dlaczego towarzyszy mi to przykre uczucie odrealnienia, kiedy w antrakcie wychodzę do foyer i obijam się boleśnie o jednego, czy drugiego faceta w T-shircie z napisem "Jestem spawaczem, a jaka jest twoja supermoc?" albo "Lubię moją babę"...
Na dodatek widzę tę "babę", która stoi obok. Jest w eleganckiej, omalże wieczorowej kreacji. I to jest w tym wszystkim najbardziej absurdalne: kobieta na właściwym miejscu (zresztą jedna z nielicznych) przytargała tu, do tej świątyni sztuki, gościa w dżinsach i w wyciągniętej koszulce z kretyńskim nadrukiem. O co tu chodzi? Zagroził jej, że jak już ma iść, to na własnych warunkach albo wcale?

Są tacy, którzy powiedzą, że dziś trudno od ludzi wymagać takiego poziomu, takiej finezji i wyrafinowania. Że czasy się zmieniły, a my musimy się do nich dostosować, bo inaczej to wszystko będzie jakimś teatrem, kabaretem, planem filmowym pełnym przebranych ludzi. Tylko czy ten ktoś będzie miał rację? Czy to czasy się zmieniają, czy raczej to my paskudzimy je okropnie, zmieniamy celowo i usilnie, wmawiając wszystkim, że "taka jest kolej rzeczy"?

      - Hola, hola, panie pięknoduch! - Zakrzyknie zaraz jeden czy drugi. - Nie wymagaj od nas, żebyśmy do kiosku po fajki szli w garniturze pod krawatem!
Nie wymagam. Nie o to przecież chodzi.
Ale poniekąd faktycznie coś jest na rzeczy - wielu nie rozumie bowiem, że garnitur to nie jedyna alternatywa dla dresów czy koszulki "żonobijki". Że dress-code to wbrew pozorom bardzo pojemne i przyjazne zjawisko. Dla każdego.

      To nie jest blog modowy. To blog o historii, literaturze i kulturze. Ale właśnie dlatego, że o kulturze, nie mogę przejść do porządku dnia nad pewnymi zjawiskami, które kulturę skutecznie dewastują. Sprowadzają ją do roli narzędzia, które przydaje się czasem, ale rzadko, a gdy jest niepotrzebne - można je odrzucić. Odłożyć na półkę. Do następnego razu.
Kultura nie może być zjawiskiem sezonowym. Musi trwać. Ciągle i stale.
A jednym z przejawów tej kultury jest to, w jaki sposób się ubieramy. Jak się zachowujemy, jakie mamy maniery.

      Czy do tego, aby żyć w świecie piękna potrzeba wiele?




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

BUNTOWNICY KULTURY

Cz. I -  Zaczyn fermentu       Bunt jest przyrodzoną cechą dojrzewania. Jest też cechą charakterystyczną dla okresu przejścia, a więc zj...