elektronika w służbie ludzkości
Muzyka
dwudziestego wieku, ale właściwie cała kultura tego okresu, opiera
się na nowatorstwie. Zarówno w warstwie środków, jak i w warstwie
przekazu. I o ile przekaz, mimo nowości, pozostał jednak w podobnym
zakresie co w poprzednich wiekach (przynajmniej w pierwszej połowie tego stulecia), o tyle w środkach wyrazu
artystycznego dokonała się radykalna rewolucja w odbiorze dzieł
tak muzycznych, jak i wizualnych. Doszło do tego, że w pewnym
momencie forma wyrażenia stała się ważniejsza niż treść, a
nacisk położony na nowinki techniczne całkowicie zamazał ideę
sztuki, czyniąc z niej jedynie dziedzinę służebną dla gadżetów.
Zaczęło się to w połowie XX wieku, kiedy muzyka znalazła się na
ścieżce wyrąbanej (i to słowo jest tutaj jak najbardziej na
miejscu) przez atonalnych niedouków pokroju Arnolda Schönberga,
czy Albana Berga. Muzyka stała się wówczas własnością nie tylko
mistrzów i wirtuozów, ale zwykłych hochsztaplerów, którzy
zawładnęli tą dziedziną w sposób bezprzykładnie brutalny. Oto
rozpoczęła się nowa era, w której muzykę mógł robić każdy,
bo każdy miał rzekomo coś do powiedzenia i – co gorsza – każdy
z nich łudził się, że dysponując sprzętem technicznym zwanym
instrumentem, jest w stanie zrobić sztukę wysoką.
W
istocie wynalazek Roberta Mooga, czyli syntezator dźwięku wraz z
wbudowanymi weń modułami ułatwiającymi grę, wielce przyczynił
się do tego, że muzykiem mógł stać się co drugi adept tego
instrumentu. Choćby nawet nie znał nut, ani nie spędził przed manuałem całych lat ćwiczeń, bo przecież cały nurt
muzyki najczęściej atonalnej, który w latach sześćdziesiątych
miał już swoją oficjalną nazwę „muzyka elektroniczna”, był
zapoczątkowany w istocie Schönbergowską
dodekafonią. I niczego nie zmienia, że już wkrótce nurt ten
obrósł w całe bogactwo gatunków, stając się jednym z
najbardziej rozbudowanych kierunków muzycznych. Fakt pozostaje
faktem: muzyka elektroniczna spospolitowała ten obszar aktywności
kulturalnej i stała się sztuką dostępną dla mas, a wynikało to przede wszystkim z tego, że sama muzyka zmieniła swój charakter i nie była już tym samym co kiedyś. Szerokie płaszczyzny dźwiękowe zastąpiły akordy, a funkcje elektroniczne (chord memory, patch i inne) zdjęły z muzyka konieczność dbałości o wszystkie elementy kompozycji, również o tempo, dynamikę, brzmienie i barwę.
I o
ile w osiemnastym wieku również istniało pojęcie „sztuka dla
mas”, to wówczas masy tylko słuchały, zaś dzisiaj te masy
uparcie próbują grać.
Dochodzi
więc do sytuacji, w której rynek muzyczny (przede wszystkim ten
wirtualny) zalewany jest produkcjami o wątpliwej jakości, które
zwyczajnie ten rynek psują. Zupełnie tak jak z kiepskimi, pełnymi
błędów i gramatycznych koszmarków książkami pisarzy-grafomanów,
które (za ich własne pieniądze) wydawane są przez żądne zysku
wydawnictwa bez jakiejkolwiek dbałości o efekt końcowy. Cierpi na
tym rynek książkowy, bo zalewany jest pozycjami brzydkimi, nudnymi,
schlebiającymi nowym modom i złym gustom, słowem – złymi.
Czy w
tej bezkształtnej powodzi dźwięków i rytmów muzyka wysoka, a
więc taka, która hołduje konsonansom, tonalności, kompozycji,
formie i brzmieniu, ma jeszcze szanse przebić się, albo chociażby
pozostać zauważona?
Sądzę,
że tak. I wynika to właśnie z faktu, że opiera się ona na tych
kilku zasadniczych filarach. Przyjdzie bowiem czas, że mimo
pozytywnych opinii, mimo setek opracowań, artykułów i analiz
krytycznych, mimo dekretacji przez największych współczesnych
kompozytorów i krytyków, mimo tego całego rzekomego wkładu, jaki
dokonali dla świata dźwięków, muzyka Schönberga,
Stockhausena czy Cage'a zostanie kiedyś opisana właściwie i
znajdzie swoje miejsce w głębokim kącie muzycznego muzeum
osobliwości.
Bo
czyż nie jest szczególną osobliwością stworzenie utworu
muzycznego na orkiestrę, w którym przez 4 minuty i 33 sekundy
orkiestra siedzi w ciszy, a dyrygent oprócz batuty trzyma w dłoni
stoper i skrupulatnie odmierza czas, jaki potrzebny jest dla
„wybrzmienia” utworu (John Cage – Tacet 4'33'')? Czyż nie jest
osobliwym ponadgodzinny utwór złożony z przypadkowych dźwięków,
rytmów, pasaży i odgłosów, układający się w zupełny chaos
(Karlheinz Stockhausen – Oktophonie)?
Muzyka
elektroniczna przyniosła ze sobą całą gamę dodatkowych zjawisk,
których wpływ na odbiorców był może już dużo słabszy niż
sama muzyka, ale ich obecność i charakter świetnie oddają ducha
epoki - oderwaną od rzeczywistości, tradycji i pozbawioną
ciągłości, niezrozumiałą i zwulgaryzowaną formalizację
przestrzeni. Widać to szczególnie w oryginalnych, czasem wręcz
chaotycznych partyturach próbujących opisać tę muzykę. Odnieść
można wrażenie (i będzie ono w dużym stopniu uprawnione), że w
całym tym zgiełku chodziło tylko o to, by jak najdalej odejść od
tradycyjnego zapisu muzycznego na rzecz zrozumiałych tylko dla
kompozytora, awangardowych form notacji. Na zdjęciu powyżej
"partytura" do "Mantry" Karlheinza Stockhausena
(1970).
Jeden
z twórców ambientu, Brian Eno, swoją muzykę odkrył w trakcie
rekonwalescencji po wypadku, słuchając zepsutego gramofonu, z
którego dźwięki płynęły tylko jednym kanałem. Tak właśnie,
przez zupełny przypadek, zrodziła się idea muzyki ambientowej,
„którą można było traktować jako element otoczenia, podobnie
jak kolor światła i dźwięk deszczu”. Nagle też okazało się,
że (znana już wcześniej i głoszona przez Erika Satie) idea
muzycznego tła jest zjawiskiem silniejszym niż wcześniej się
wydawało.
Początkiem
tego całego szalonego podejścia do muzyki, była obsesja pewnego,
chyba nie całkiem zdrowego na umyśle człowieka, Luigi Russolo. To
on, w 1913 roku wydał swój przedziwny manifest „Sztuka szumów”,
w którym jednoznacznie a bezwzględnie zrywał z muzyką jako
harmonią. Postulował w nim odejście od klasycznego rozumienia
muzyki jako kompozycji opartej na współbrzmieniach instrumentów; w
ogóle odrzucał konieczność używania skrzypiec czy altówek, a
popierał włączenie do instrumentarium wszelkich urządzeń
czyniących szum i hałas.
W swym
zapatrzeniu w industrialny chaos, odrzucał także klasyków.
Twierdził, że Beethoven i Wagner już wystarczająco długo
szarpali nerwy i serce. Tramwaje i płaczące tłumy są ciekawsze
niż „Eroika” (Brzmi znajomo, prawda? Erik Satie już kilka lat
wcześniej jawnie nabijał się z Beethovena i Chopina).
Edgar
Varese podobnie jak Russolo, zapatrzył się w szum, jako rozległy
plan muzyczny i w takim sensie eksploatował on wszystkie rodzaje
dźwięków pochodzenia industrialnego, które z niezwykłą
dezynwolturą, choć tylnymi drzwiami zaimplementował w królestwie
muzyki. Po nim Cage, Stockhausen, Zorn, Eno kontynuowali marsz tą
ścieżką, doszukując się w chaosie innego rodzaju porządku. Czy
słusznie?
Cóż,
można próbować wmawiać wszystkim dokoła, że utwór na
kilkanaście włączonych i ustawionych na przypadkowych stacjach
radioodbiorników (John Cage – „Imaginary Landscape”) to taka
sama muzyka jak Divertimenta Boccheriniego, czy kwartety smyczkowe
Haydna.
Można
twierdzić, że bezładna, chaotyczna zbieranina dźwięków i
miauczących wokaliz (Karlheinz Stockhausen – „Mittwochs-Gruss”)
to współczesna symfonia albo opera. Można.
Można
także twierdzić, że działanie 2 + 2 = 47 jest jak najbardziej
uprawnione matematycznie, tylko że jest to matematyka rozszerzona o
rozległe płaszczyzny intelektualnego szumu.
Można. Tylko czy to nas zaprowadzi dokądś dalej niż tylko do muzeum osobliwości?