wtorek, 26 maja 2020

Pierwszy taki koncert





      Koncerty fortepianowe to, obok symfonii, moja ulubiona forma muzyczna. Być może przez wzgląd na rozbudowaną, bogatą formę zawierającą wiele (aczkolwiek powtarzających się – co też ma swoje znaczenie) wątków melodycznych; a może przez fakt, że są to zazwyczaj kompozycje pełne, totalne, doskonałe i w chwili ostatecznego wybrzmienia pozostawiają słuchacza w stanie absolutnej muzycznej sytości.

      Dość powiedzieć, że koncerty, których na szczęście jest w muzycznym świecie nieprzeliczona ilość, nigdy mi się nie znudzą i chociaż są wśród nich i takie, których nie cenię na równi z innymi (żeby nie być gołosłownym przywołam tu choćby 22. Koncert fortepianowy Mozarta, który szczególnie w zestawieniu ze wspaniałymi 15., 21., czy mniej znanym, ale równie doskonałym 23. koncertem, jawi mi się jako ich niemodny, szary kuzyn z prowincji), to przecież one wszystkie stanowią dla mnie nieopisaną radość i osłodę życia.

      Moja przygoda z koncertem fortepianowym jako formą muzyczną zaczęła się – rzecz jasna – od koncertów Chopina. A konkretnie od słodkiego motywu z I Koncertu fortepianowego e-moll, którym zwykle rozpoczynał się program profesora Miodka „Ojczyzna polszczyzna”. Znałem ten motyw już wcześniej, ale kiedy w 1987 roku usłyszałem go w czołówce telewizyjnego poradnika językowego z udziałem wrocławskiego językoznawcy, zakochałem się w nim powtórnie.

      Potem przyszła kolej na romantyków i neoromantyków rosyjskich, którzy wprowadzili mnie w świat koncertu przez duże K. Był czas, na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy potrafiłem zarwać noc na słuchaniu bez końca koncertów Czajkowskiego, Prokofiewa i Rachmaninowa, ryzykując zaspanie do pracy. Na szczęście moim bezpośrednim przełożonym był wtedy gość na poziomie, który na dźwięk słowa „Rachmaninow” rozpromieniał się niczym słońce.

      A potem poszło już z górki. Wróciłem do korzeni – do Mozarta i Beethovena i byłem coraz bardziej zachwycony tajemniczym a pięknym światem sonatowych kompozycji. Kiedyś pokuszę się o listę moich ulubionych kompozycji tego typu i umieszczę ją w osobnym wpisie, tymczasem dziś...
      Spośród tych moich ulubionych koncertów w pierwszej dziesiątce „zasłuchanych do zdarcia” jest jeden, dość szczególny koncert fortepianowy. Utwór, który, prócz tego, że jest zwyczajnie piękny, a jego Allegro moderato czyli część pierwsza, to jeden z nieprzeliczonych dowodów na geniusz kompozytora, jest też wybitny z innego powodu. Otóż jest to pierwszy w historii muzyki koncert fortepianowy, który zaczyna się nie partią orkiestry, co było dotąd żelazną zasadą, ale fortepianem.
Utworem, o którym piszę jest oczywiście IV Koncert fortepianowy G-dur op. 58 Ludwiga van Beethovena.

      Dziś solowy początek koncertu to nic nowego (nie potrafię sobie wyobrazić, żeby na przykład II Koncert fortepianowy op. 18 Rachmaninowa nie zaczynał się tym dramatycznym pochodem akordów i solowym pasażem!), jednakże kiedyś był to naprawdę odważny eksperyment kompozycyjny, który – mimo początkowych oporów – w końcu się przyjął.
Co więcej – w koncercie Beethovena ekspozycja nie jest widoczna od razu, a temat główny, najpierw nieśmiało, nabierając z wolna wyrazistości, przenika się z pobocznym, rozwijając dopiero w dalszej części w dwa wyraziste i kontrastowe motywy.



      Allegro moderato jest tutaj omalże odrębnym, pełnym utworem i często słucham tylko tego fragmentu (tak, wiem, toż to barbarzyństwo!), ale szczerze mówiąc cała kompozycja wypełniona jest emocjami tak obficie, po brzegi, że zwyczajnie wysłuchanie już tylko tej części koncertu zupełnie mnie wyczerpuje. I w pełni wystarcza.
W utworze Beethovena mamy też całą masę prototypów muzycznych, pierwowzorów i inspiracji. I znów: dziś sprawa całkiem nie do pomyślenia – jakże to tak, wykorzystywać swoje własne utwory w kompozycjach późniejszych? A gdzie wena, gdzie inwencja twórcza, gdzie świeży pomysł? Gdzie szacunek dla słuchacza?

      Ale to nie tak. W czasie, gdy utwór powstawał, takie autoplagiaty było bardzo powszechne (zresztą kopiowanie fragmentów cudzych utworów i implementowanie do własnych jako kontrafaktur też było na porządku dziennym – o tym procederze kiedy indziej). Nikt wtedy nikogo od czci i wiary za to nie odsądzał.
      I tak w Allegro moderato pobrzmiewają tematy, które odnaleźć będzie można również w V Symfonii tego kompozytora; we fragmencie trzeciej części koncertu, Rondo vivace, niektórzy doszukują się zapowiedzi słynnej „Ody do radości” z IX Symfonii, zaś jeden z kupletów Ronda został żywcem przeniesiony do pierwszego aktu „Fidelia”.

      Niezależnie od wszystkich analiz, interpretacji i techniczno-warsztatowych niuansów, koncert ten jest po prostu emanacją piękna w najczystszej postaci. I ta właśnie perspektywa jest mi najbliższa.



Oto przepiękne wykonanie IV Koncertu Beethovena przez Wiedeńską Orkiestrę Filharmoniczną pod batutą Leonarda Bernsteina. Przy fortepianie Krystian Zimerman.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

BUNTOWNICY KULTURY

Cz. I -  Zaczyn fermentu       Bunt jest przyrodzoną cechą dojrzewania. Jest też cechą charakterystyczną dla okresu przejścia, a więc zj...