Koncerty
fortepianowe to, obok symfonii, moja ulubiona forma muzyczna. Być
może przez wzgląd na rozbudowaną, bogatą formę zawierającą
wiele (aczkolwiek powtarzających się – co też ma swoje
znaczenie) wątków melodycznych; a może przez fakt, że są to
zazwyczaj kompozycje pełne, totalne, doskonałe i w chwili
ostatecznego wybrzmienia pozostawiają słuchacza w stanie absolutnej
muzycznej sytości.
Dość
powiedzieć, że koncerty, których na szczęście jest w muzycznym
świecie nieprzeliczona ilość, nigdy mi się nie znudzą i chociaż
są wśród nich i takie, których nie cenię na równi z innymi
(żeby nie być gołosłownym przywołam tu choćby 22. Koncert
fortepianowy Mozarta, który szczególnie w zestawieniu ze
wspaniałymi 15., 21., czy mniej znanym, ale równie doskonałym 23.
koncertem, jawi mi się jako ich niemodny, szary kuzyn z prowincji),
to przecież one wszystkie stanowią dla mnie nieopisaną radość i
osłodę życia.
Moja
przygoda z koncertem fortepianowym jako formą muzyczną zaczęła
się – rzecz jasna – od koncertów Chopina. A konkretnie od
słodkiego motywu z I Koncertu fortepianowego e-moll, którym zwykle
rozpoczynał się program profesora Miodka „Ojczyzna polszczyzna”.
Znałem ten motyw już wcześniej, ale kiedy w 1987 roku usłyszałem
go w czołówce telewizyjnego poradnika językowego z udziałem
wrocławskiego językoznawcy, zakochałem się w nim powtórnie.
Potem
przyszła kolej na romantyków i neoromantyków rosyjskich, którzy
wprowadzili mnie w świat koncertu przez duże K. Był czas, na
początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy potrafiłem zarwać noc
na słuchaniu bez końca koncertów Czajkowskiego, Prokofiewa i
Rachmaninowa, ryzykując zaspanie do pracy. Na szczęście moim
bezpośrednim przełożonym był wtedy gość na poziomie, który na
dźwięk słowa „Rachmaninow” rozpromieniał się niczym słońce.
A
potem poszło już z górki. Wróciłem do korzeni – do Mozarta i
Beethovena i byłem coraz bardziej zachwycony tajemniczym a pięknym
światem sonatowych kompozycji. Kiedyś pokuszę się o listę moich
ulubionych kompozycji tego typu i umieszczę ją w osobnym wpisie,
tymczasem dziś...
Spośród
tych moich ulubionych koncertów w pierwszej dziesiątce
„zasłuchanych do zdarcia” jest jeden, dość szczególny koncert
fortepianowy. Utwór, który, prócz tego, że jest zwyczajnie
piękny, a jego Allegro moderato czyli część pierwsza, to
jeden z nieprzeliczonych dowodów na geniusz kompozytora, jest też
wybitny z innego powodu. Otóż jest to pierwszy w historii muzyki
koncert fortepianowy, który zaczyna się nie partią orkiestry, co
było dotąd żelazną zasadą, ale fortepianem.
Utworem,
o którym piszę jest oczywiście IV Koncert fortepianowy G-dur op.
58 Ludwiga van Beethovena.
Dziś
solowy początek koncertu to nic nowego (nie potrafię sobie
wyobrazić, żeby na przykład II Koncert fortepianowy op. 18
Rachmaninowa nie zaczynał się tym dramatycznym pochodem akordów i
solowym pasażem!), jednakże kiedyś był to naprawdę odważny
eksperyment kompozycyjny, który – mimo początkowych oporów – w
końcu się przyjął.
Co
więcej – w koncercie Beethovena ekspozycja nie jest widoczna od
razu, a temat główny, najpierw nieśmiało, nabierając z wolna
wyrazistości, przenika się z pobocznym, rozwijając dopiero w
dalszej części w dwa wyraziste i kontrastowe motywy.
Allegro
moderato jest tutaj omalże odrębnym, pełnym utworem i często
słucham tylko tego fragmentu (tak, wiem, toż to barbarzyństwo!),
ale szczerze mówiąc cała kompozycja wypełniona jest emocjami tak
obficie, po brzegi, że zwyczajnie wysłuchanie już tylko tej części
koncertu zupełnie mnie wyczerpuje. I w pełni wystarcza.
W
utworze Beethovena mamy też całą masę prototypów muzycznych,
pierwowzorów i inspiracji. I znów: dziś sprawa całkiem nie do
pomyślenia – jakże to tak, wykorzystywać swoje własne utwory w
kompozycjach późniejszych? A gdzie wena, gdzie inwencja twórcza,
gdzie świeży pomysł? Gdzie szacunek dla słuchacza?
Ale to
nie tak. W czasie, gdy utwór powstawał, takie autoplagiaty było
bardzo powszechne (zresztą kopiowanie fragmentów cudzych utworów i
implementowanie do własnych jako kontrafaktur też było na porządku
dziennym – o tym procederze kiedy indziej). Nikt wtedy nikogo od
czci i wiary za to nie odsądzał.
I tak
w Allegro moderato pobrzmiewają tematy, które odnaleźć
będzie można również w V Symfonii tego kompozytora; we fragmencie
trzeciej części koncertu, Rondo vivace, niektórzy doszukują
się zapowiedzi słynnej „Ody do radości” z IX Symfonii, zaś
jeden z kupletów Ronda został żywcem przeniesiony do
pierwszego aktu „Fidelia”.
Niezależnie
od wszystkich analiz, interpretacji i techniczno-warsztatowych
niuansów, koncert ten jest po prostu emanacją piękna w
najczystszej postaci. I ta właśnie perspektywa jest mi najbliższa.
Oto przepiękne wykonanie IV Koncertu Beethovena przez Wiedeńską Orkiestrę Filharmoniczną pod batutą Leonarda Bernsteina. Przy fortepianie Krystian Zimerman.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz